To już trzecia godzina wyprawy. Jestem wyczerpany, zaczyna mi brakować żywności i świeżej wody. Błądzę po gęstym lesie nasłuchując odgłosów przyrody i wojowniczych tubylców. Nagle las przerzedza się, a ja słyszę potężny grzmot wodospadów. Dotarłem do styku rzek Łódki i Bałutki. |
Słowo wyjaśnienia na wstępie – nie, Bałutka nie powinno się pisać przez “ó“, ponieważ ta nazwa nie pochodzi od Łodzi, a od jednej z dzielnic – Bałut. Z Bałutami wiąże się ciekawa historia. W czasie dynamicznego rozwoju naszego miasta w XIX wieku, w okolice przybywały rzesze szukających pracy ludzi. W tym okresie czasu Łódź w dziedzinie liczby nowych mieszkańców ustępowała tylko Nowemu Jorkowi. Bałuty, wieś pod miastem, dynamicznie rosły. Bezpośrednio przed ich przyłączeniem do miasta liczyły około 100 tysięcy mieszkańców. Wyobrażacie to sobie? Wieś większa od wielu europejskich miast. Bałuty charakteryzowały się niemałą mozaiką ludności i były przez długi czas czymś w rodzaju odpowiednika warszawskiej Pragi. Stąd powiedzenia typu – “Bałuty i Chojny to naród spokojny, bez kija i noża nie podchodź do Bałuciorza“.
Wróćmy jednak do mojej wyprawy. Po bardzo zimnym tygodniu czekałem na weekend. Niestety, w sobotę też nie było ciepło, ani tym bardziej słonecznie. Wziąłem jednak aparat i zamiast do Ogrodu, udałem się trochę dalej, do Parku Zdrowie. Zdrowie ma prawie 190 ha powierzchni i jest bardzo zróżnicowane. Rodziny z dziećmi mogą sobie pójść do Zoo i na lody, albo do nowego parku linowo-rozrywkowego. Emeryci mogą pospacerować po wypielęgnowanych alejkach, wędkarze połowić ryby w stawach, a rowerzyści poszaleć wśród leśnych ścieżek. Ja natomiast mogę wziąć aparat i zagłębić się w miejsca, w których nikt inny nie chodzi, bo takie też łatwo tu znaleźć. Zagłębiać zacząłem się od strony Ogrodu Botanicznego. Ta część Zdrowia, położona przy ul. Krakowskiej, jest najbardziej dzika i naturalna. Spotkać tu można wiele powalonych drzew, zmurszałych pni i dzikich ścieżek – czyli dokładnie to, czego szukałem. Ludzie unikają tego terenu, dzięki czemu widuję mniej spojrzeń mówiących – “Aaaaaa, jakiś wariat kuca za pieńkiem, zaraz się na mnie rzuci!”. Wokół panowała przyjemna cisza, słychać było jedynie liczne głosy ptaków. Dno lasu pokrywały wielkie, białe plamy, ciągnące się metrami. To kwitły zawilce, doskonale widoczne na tle wciąż buro-brązowej ziemi. Widok był piękny i mimo słabej pogody dawał jakąś nadzieję na przyjście wiosny. Tej prawdziwej, nie kalendarzowej.
Z wielkim zadowoleniem zauważyłem, że na Zdrowiu coś się dzieje – pod względem pomagania zwierzętom. Co prawda w małych stawach nadal nie ma wody – zupełnie nie mam pojęcia dlaczego – ale za to widać sporo ciekawych inicjatyw. Na drzewach wisi dużo budek dla ptaków, o różnych kształtach i rozmiarach. Swoje budki mają też nietoperze – podczas spaceru widziałem ich całkiem sporo. Z kolei na ziemi co jakiś czas można natknąć się na coś w rodzaju drewnianych skrzynek z wyprowadzonym wejściem – to z kolei gotowe siedziby przygotowane dla jeży. W kilku miejscach, wśród drzew, pojawiły się też solidnie wykonane domki dla owadów. Zrobione sensownie, z licznymi otworami, mieszanką cegły i drewna, czekają na pierwszych mieszkańców. Założę się, że podczas spacerów na Zdrowiu będę do nich zawsze wracał.
Oczywiście dzisiaj na owady nie było co liczyć. Było wciąż zbyt zimno i wszystkie siedziały pochowane w ciepłych kryjówkach. Zabrałem się więc do mojej, ostatnio ulubionej, czynności czyli dziabania nożem spróchniałych pniaków. Na efekty nie trzeba było długo czekać – już po chwili miałem sporo ciekawych zdjęć i obserwacji. W próchnie mieszkały głównie ślimaki i równonogi. Właściwie w każdym pieńku spotykałem wyrośnięte pomrowy wielkie (Limax maximus), zwykle w towarzystwie mniejszych gatunków, których nie potrafiłem zidentyfikować. Sporo było też ślimaków muszlowych – to nowość, ponieważ ostatnim razem w ogóle ich nie spotkałem. Pod korą siedziały liczne wstężyki (Cepaea sp.) o różnych kolorach i wzorach na muszlach. Kiedy wytężyło się wzrok, można było dostrzec kruche i precyzyjne muszelki małych przedstawicieli krążałkowatych (Endodontidae). Wisienką na torcie był ślimak z świdrzykowatych (Clausiliidae), o pięknej, karbowanej i wydłużonej muszli. Przedstawicieli tej rodziny widuję niezwykle rzadko.
Każdy kolejny spróchniały pień miał własne tajemnice. W jednym siedziało dużo równonogów (Isopoda), wśród których prym wiodły stonogi murowe (Oniscus asellus) i kilka gatunków mniejszych prosionków. W innym ukryte było gniazdo bardzo nerwowych mrówek. W większości z nich zamieszkiwały bardzo szybkie wije drewniaki (Lithobius forficatus), które zaraz po odkryciu szybko uciekały i chowały się pod korą. Trafiali się też drapieżcy – na przykład pająki z rodzaju Trochosa. Te ostatnie po kilku nerwowych ruchach szybko się uspokajały i przycupnięte czekały na dalszy rozwój wydarzeń. Ze spotkanych zwierzaków mnie najbardziej do gustu przypadł smoliście czarny krocionóg (Julidae), który wcale się nie bał (albo miał bardzo słaby refleks). Zrobiłem mu sporo zdjęć na odkrytym drewnie i dopiero po dłuższym czasie model zauważył, że coś tu nie gra, bo zniknął sufit, i udał się na spodnią stronę pnia. Tytuł gwiazdy spaceru przypadł jednak w udziale pięknie ubarwionej skulicy Glomeris hexasticha. Skulice należą także do podtypu wijów, ale znacznie różnią się wyglądem od powszechnego wyobrażenia wija. Są krępej budowy, ciało mają dużo krótsze i zaniepokojone potrafią zwijać się w ciasną kulkę, tak jak kulanki należące do zupełnie innego podtypu (skorupiaków). Skulice prowadzą skryty tryb życia przebywając głównie w ściółce, pod kamieniami i spróchniałym drewnem. Dla mnie było to pierwsze w życiu spotkanie z tym gatunkiem. Dłubanie w kolejnych pniach mocno mnie zaabsorbowało i ani się obejrzałem, a minął spory kęs czasu. Trzeba było zostawić Zdrowie i wracać do bardziej zabetonowanych rejonów. Mimo słabej pogody i braku owadów warto było się przejść – jak zawsze.
Na zakończenie coś dla fanów lotnictwa. O dziwo, ubiegły tydzień był słoneczny i przez dużą część czasu niebo było błękitne. Do tego wcale nie było ciepło, dzięki powietrze było stabilne i nie falowało. Wprost idealne warunki do robienia zdjęć samolotów. Tych ostatnich też nie brakowało. Nad Łodzią był spory ruch, cały czas trwa zamieszanie koło Krymu i regularnie latają w tamtą stronę samoloty szpiegowskie NATO. RAF-owski Boeing RC-135 jest codziennym gościem, a nawet lepiej, ponieważ każdego dnia można go zobaczyć dwa razy – w czasie przelotu nad Morze Czarne i z powrotem do Waddington. Trafiło się też kilka ciężarowych Jumbo Jetów latających w barwach AirBridge Cargo i Cargolux. Nie zabrakło mojego starego znajomego – potężnego Antonowa An-124, który często startuje z dużego hubu cargo w Lipsku. Z linii bardziej dla mnie egzotycznych trafił się Boeing 787 Royal Jordanian. Przewinęło się też kilku Chińczyków i ładnie pomalowany DHL, którego jeszcze porządnie nie sfotografowałem. Nie będę Was zanudzał szczegółami technicznymi, chętni mogą sobie poczytać więcej o tych samolotach, identyfikując je po znakach rejestracyjnych.
Sorry, the comment form is closed at this time.