maj 012020
 
Kwiecień przespany, wirus wciąż trzyma nas w domach. Na szczęście jedno wyjście w teren pozwala zapomnieć o otaczającej nas sytuacji, zrelaksować się i dotknąć przyrody. A przy okazji zobaczyć kilka ciekawych gatunków bezkręgowców, w tym jeden całkiem nowy dla mnie.

Ostatnie tygodnie minęły mi podobnie jak wielu innym mieszkańcom naszej planety. Podróże jedynie na trasie dom-praca-dom z krótkimi przerwami na wizyty w sklepie i huczącym z megafonów komunikatem “zostańcie w domu” w tle. W normalnych warunkach miałbym już pewnie zaliczone kilkanaście wizyt w Łódzkim Ogrodzie Botanicznym i kilka setek nowych zdjęć kwiatów i owadów. Niestety, w tym roku nic nie jest normalne. Ogród zaliczył potężny falstart. Po licznych zapowiedziach otworzył swe bramy pewnego kwietniowego dnia. Momentalnie zapełnił się spragnionymi kontaktu z przyrodą ludźmi. Tego samego dnia po południu został ponownie zamknięty – do odwołania. Nie wiem, czy przestraszono się tej frekwencji, czy powody były inne, w każdym razie wiele osób poczuło wielki zawód. Wśród nich oczywiście i ja. Rozumiem przyczyny i zgadzam się z decyzją, ale żal jednak pozostał. Kwiecień przeciekł nam przez palce, ominęła nas ta najlepsza pora roku, kiedy stęsknieni wiosny cieszymy się każdym napotkanym kwiatem i owadem. Idąc pewnego dnia po moim osiedlu ze zdziwieniem zauważyłem, że wszystkie trawniki pokryte są dywanem żółtych mniszków lekarskich. Zdałem sobie sprawę, że w tym roku przegapiliśmy wszystkie inne rośliny kwitnące przed nimi. I wszystkie owady powoli pojawiające się po zimie. Wybaczcie, wiem że w tej chwili tysiące ludzi na świecie mają o wiele większe problemy niż owady czy rośliny.

Ponieważ w ostatnich dniach pogoda wyjątkowo dopisała, postanowiłem wybrać się na, pierwszy w tym sezonie, fotograficzny spacer. Mój wybór padł na dawny poligon na łódzkim Brusie. Teren jest pokryty lasem z licznymi piaszczystymi wyrobiskami, dość odludny, a przy tym oddalony od mojego bloku o jakieś trzy kilometry. W dodatku zamieszkuje go wiele bardzo ciekawych gatunków bezkręgowców. Dzięki obecnej sytuacji stałem się bardzo zadowolonym posiadaczem składaka w stylu klasycznego Wigry 3, którego używam w codziennych podróżach do pracy. Wyszedłem z klatki i jakieś 15 minut później byłem już na miejscu. Ludzi nie było. Słońce podgrzewało piaszczyste połacie, a na nich od razu dostrzegłem wiele poruszających się punktów. Wyciągnąłem aparat i do dzieła!

Jako pierwsze w zasięgu mojego wzroku pojawiły się czarne, dość małe chrząszcze. Poruszały się na piasku pomiędzy roślinami, nie były przesadnie płochliwe i było ich całkiem dużo. Wyżej polatywało kilka gatunków błonkówek. Widziałem kilka pszczół-samotnic, były też mniejsze od nich owady. Pierwsze kilka minut to oszołomienie. Wzrok odzwyczajony od śledzenia tych przyrodniczych cudów, po ciągłym siedzeniu w domu zawrót głowy od powietrza i otaczającej przyrody. Po chwili jednak stare nawyki wróciły i zająłem się bardziej metodycznym badaniem okolicy. Na dobry początek sfotografowałem dwa całkiem ładne pluskwiaki – straszyka łąkowego (Syromastus rhombeus) i odorka zieleniaka (Palomena prasina). Nie są to może jakieś nadzwyczajnie rzadkie owady, ale w sumie pierwsze (oprócz kowali) z tego rzędu w 2020 roku. Chodziłem od kępki roślin do piaszczystej skarpy i do kolejnej, i jeszcze jednej. Wzrok mi się zogniskował do odpowiedniej płaszczyzny i z każdą minutą zauważałem nowych mieszkańców tej okolicy.

Syromastus rhombeus Opatrum sabulosum Palomena prasina

Na piaszczystej glebie, wśród niskiej roślinności siedziały dobrze zamaskowane skakuny. Te zwierzaki z pewnością należą do moich ulubionych. Szczerze podziwiam ich całkowity brak strachu, wytrwałość i pomysłowość w czasie polowania. Pająki na ziemi biegały w poszukiwaniu nowych ofiar, czasem kryły się pod liśćmi, a czasem przystawały i patrzyły mi wprost w oczy, nic sobie nie robiąc z różnicy wielkości. Jak to skakuny – były niewielkie, ruchliwe i wyposażone w zespół fantastycznych oczu, dzięki którym już z daleka potrafią wypatrzyć ofiarę, ocenić odległość do niej, a potem z odpowiedniego miejsca wykonać skok śmierci. Oczywiście śmierci dla ich zdobyczy. Szare ubarwienie i wzory na grzbiecie ciała sprawiały, że naprawdę dobrze wtapiały się w otoczenie i co chwila traciłem je z oczu. Były to samice drygusia zmiennego (Aelurillus v-insignitus). Nazwa jest fajna i to w obu językach. Polski dryguś nawiązuje do rytuałów godowych. Samiec wypatruje samicy, a kiedy już ją odnajdzie, ustawia się naprzeciwko niej i zaczyna machać przednimi odnóżami starając się zwrócić na siebie uwagę i przedstawić z jak najlepszej strony przed potencjalną kopulacją. Nie widziałem tego nigdy na żywo, ale z całą pewnością będę się starał zobaczyć i sfotografować. Z kolei łacińskie v-insignitus (czyli “podpisany literą v“) celnie oddaje bardzo charakterystyczną cechę wyglądu samca. Ma on otóż na swoim czole ornament w kształcie podwójnej litery V, do złudzenia przypominający logo Volkswagena. Drygusie zajęły się swoimi sprawami, a ja przeszedłem kilka kroków dalej, gdzie na niebieskim, dobrze nagrzanym kawałku plastikowej rury siedział kolejny skakun. Siedział, cieszył się słonecznym dniem i rzecz jasna nie wykazywał najmniejszych oznak niepokoju z powodu mojego przybycia. Niestety, światło było bardzo ostre, a do pająka nie było jak podejść, żeby przy okazji nie pojawiły się paskudne, kontrastowe cienie na zdjęciach. Mój model łaskawie pozwalał się fotografować, czekając kiedy będę miał dość i sobie pójdę. Tym razem był to samiec z innego gatunku skakunów – krzyżnik taneczny (Pellenes tripunctatus). Podobnie jak u drygusia, jego nazwa nawiązuje do tańca, który samiec wykonuje przed samicą w czasie rytuałów godowych. Z kolei wzór na odwłoku podobny jest do krzyża, co wyjaśnia pierwszy człon nazwy. Pan krzyżnik nie miał zamiaru ruszyć się z miejsc, być może był najedzony, a może dogrzewał się na dobrze oddającym ciepło plastiku. Zostawiłem go więc i udałem się na dużą, piaszczystą łachę.

Aelurillus v-insignitus Pellenes tripunctatus Aelurillus v-insignitus

W tym miejscu można spotkać bardzo wiele ciekawych gatunków błonkówek, w tym wardzanki i wardzaneczki. Na nie było oczywiście za wcześnie, ale liczyłem, że trafię na równie ciekawe gatunki. Jak to zwykle bywa, szedłem, patrzyłem pod nogi, ale dosłownie w ostatniej chwili zobaczyłem, że coś podrywa się może z metr przede mną. Na piasku została dziura, będąca wejściem do gniazda i zaparkowany obok pająk. Uciekinierem był natomiast mój stary, dobry znajomy – swędosz pajęczarz (Anoplius viaticus). Błonkówki te widuję regularnie co roku, przeważnie wczesną wiosną, kiedy przygotowują swoje gniazda. Co zabawne, dokładnie rok temu napisałem na tę stronę całkiem długi i szczegółowy wpis dotyczący spotkań z nimi. Nie będę więc powtarzał informacji o samej biologii swędosza, a skupię się na ostatnim spotkaniu. Pani swędoszowa (bo oczywiście to samice przygotowują gniazdo) uciekła w czasie mojego brutalnego najścia i gdzieś przepadła. Kucnąłem sobie obok i czekałem, wiedząc że prędzej czy później wróci. Przy okazji zinwentaryzowałem pobliskich, owadzich przechodniów, robiąc im kilka zdjęć. Po paru minutach zauważyłem charakterystyczną czarno-pomarańczową, nerwową błonkówkę. Swędosze zawsze są w ruchu, biegają, podlatują, nie siadają w miejscu nawet na chwilę. Wracając do swojego gniazda samica kręciła na piasku charakterystyczne, bezładne ósemki mające zmylić potencjalnych wrogów. Robiła ich mnóstwo, wracała, oddalała się, kręciła. W końcu zaskoczyła mnie niesamowicie, bo przycupnęła na stromej “wydmie” przylegając do niej jednym bokiem. Coś takiego widziałem po raz pierwszy. Może po prostu ogrzewała się od mocno rozgrzanego piasku? Trwało to tylko chwilę i znów ósemkowała wytrwale, aż wreszcie doskoczyła do pająka, zbadała go szybko, zniknęła w gnieździe, wyskoczyła z gniazda, obleciała pająka, przeciągnęła bliżej otworu, zniknęła, wyskoczyła, wciągnęła, wyskoczyła, poprawiła i… już. Wszystko odbywało się oczywiście jak na przyspieszonym filmie, wisiałem nad sceną i próbowałem coś sfotografować. A kiedy samica zniknęła na dobre, by złożyć na pająku swoje jajo, zostawiłem ją w spokoju i poszedłem dalej.

Kiedy chodziłem po piasku, spod moich nóg startowały jakieś niezdarnie latające owady, przelatywały lotem kamienia kilka metrów i waliły się z powrotem na ziemię. Każdy, kto widział choć raz coś takiego już wie – trzyszcze. Moja osobista, fotograficzna systematyka chrząszczy wygląda bardzo prosto – owady te dzielą się na trzyszcze i jakieś tam inne chrząszcze. Do trzyszczy zapałałem gorącą miłością od pierwszego wejrzenia. Uwielbiam patrzeć jak polują, chwytają ofiary, mielą je (“jedzą” nie jest odpowiednim słowem oddającym istotę tego procesu), wdają w potyczki, kopulują. Poza tym nie są nudne – stanowią wyzwanie. Zrobienie dobrego zdjęcia trzyszcza to problem. Dają się podejść. Tak prawie. Już kiedy jesteś na ostanim metrze – odlatują. Kiedy pochylasz się nad nimi wstrzymując oddech – odlatują. Kiedy już jest ten moment, kiedy naciskasz spust migawki – odlatują, a ty, frajerze masz kolejne zbliżenie ładnego piasku. Za to jeżeli uda się im zrobić zdjęcie, to daje ono naprawdę masę satysfakcji. Na trzyszcze poluję z aparatem od dawna. W Ogrodzie mam niestety słabe pole do popisu – zamieszkuje tam tylko jeden gatunek – trzyszcz piaskowy (Cicindela hybrida). Jest bardzo wdzięcznym modelem, ale osobiście chciałbym więcej! Będąc w górach udało mi się uwiecznić trzyszcza górskiego (Cicindela sylvicola), a kiedy byłem nad morzem nabiegałem się za jego kuzynem trzyszczem nadmorskim (Cicindela maritima). I co? I nic – ten ostatni nie dał się złapać. Nic więc dziwnego, że mam na tym punkcie lekkie skrzywienie i dążę do złapania kolejnych gatunków w obiektyw. W czasie wizyty na poligonie fotografowałem trzyszcze piaskowe. W porównaniu z ich krewnymi z Ogrodu były wyjątkowo ostrożne i naprawdę, ale to naprawdę musiałem się za nimi nabiegać i nagimnastykować w ostatniej fazie zdjęć. Ale jak już wiecie, one tak mają i ja też tak mam, że jak widzę trzyszcza, to zdjęcie być musi. Goniłem je, słońce świeciło, było całkiem gorąco, wzrok mi się już trochę rozjeżdżał od ciągłego patrzenia to w dal, to na piasek pod nogami, to na wyświetlacz aparatu. W pewnym momencie fotografowałem kolejnego chrząszcza, który wydał mi się jakiś nieco inny – bardziej smukły, ciemniejszy, może z lekko innym wzorem. Ale ponieważ takich sytuacji miałem mnóstwo i zawsze okazywało się, że to troszkę inny wariant C.hybrida, zrobiłem co swoje nie myśląc specjalnie o tej sytuacji. Dopiero w domu, kiedy zacząłem oglądać zdjęcia okazało się, że miałem szczęście! Złapałem kolejny – i całkiem nowy dla mnie gatunek – trzyszcza leśnego (Cicindela silvatica). Identyfikację potwierdził Radek Jaskuła, więc z czystym sumieniem mogę go dopisać do mojej listy.

Cicindela hybrida Cicindela silvatica Cicindela silvatica

Mam nadzieję, że to pierwsze wyjście w teren, zakończone spotkaniem tylu ciekawych gatunków, będzie dobrym znakiem na przyszłość. Oby reszta sezonu była równie owocna. Miejmy nadzieję, że już niedługo otworzą Ogród, a my będziemy mogli cieszyć się w nim latem i przyrodą.
Na zakończenie dziękuję Anecie oraz Robertowi Rozwałce z Forum Entomologicznego za identyfikację skakunów i pluskwiaków!

  3 komentarze to “Zorro na rowerze”

  1. Jak widzę odorka to przypomina mi się od razu odcinek pszczółki Mai z nimże w roli głównej 🙂
    Super że są W KOŃCU podpisy pod zdjęciami!

    • Ta, Pszczółka Maja to był kultowy serial 🙂 Dziś już takich nie ma 🙂 A podpisy zrobiłem, bo doszedłem do wniosku, że przy takiej treści nikt nie będzie wiedział co jest na którym zdjęciu. Jak dobrze pójdzie to będzie to nowa, świecka tradycja.

  2. Jak mija u Wielmożnego Pana maj,
    miesiąc na śmietnik, czy trwaj chwilo, trwaj?
    Zdrowy czy chory,
    opadnięty z sił, czy do pracy skory?

Sorry, the comment form is closed at this time.