kwi 032023
 
Początek sezonu? Tylko w Ogrodzie Botanicznym… zaraz, wróć! Tym razem nie. Zapraszam do Łagiewnik na wycieczkę mykologiczną, na której spotkamy z masło czarownic, puchar mięsa i ucho Judasza. A przy okazji dowiemy się też, dlaczego w Anglii nie ma już elfów.

Jaki jest dla mnie najważniejszy dzień w roku? Wigilia? 22 Lipca? Dzień Hutnika? Nic z tych rzeczy. Od lat na pierwszym miejscu znajduje się 1 kwietnia – dzień otwarcia Ogrodu Botanicznego w Łodzi. Z oczywistych względów. Z wielką radością rozpoczynam sezon odwiedzinami w moim ulubionym miejscu, zdjęciami kilku tych samych gatunków kwitnących roślin, trzech gatunków owadów i jednego pajęczaka. Jednak w tym roku nastąpiła zmiana i sezon otworzyłem ładnych kilka kilometrów na północ – w Lesie Łagiewnickim. Punktualnie o dziesiątej rano rozpoczęliśmy w nim zorganizowany przez warszawską Mykotekę, a prowadzony przez mykologa Sebastiana Piskorskiego, spacer mykologiczny. Sebastian jest wielkim pasjonatem grzybów i nie było to pierwszy spacer, na którym opowiadał niesamowite historie o grzybach. O tym jednak na końcu.

Zacznijmy od samych Łagiewnik. Dla każdego łodzianina to miejsce znane i lubiane, cel niedzielnych spacerów pieszych i rowerowych. Sam Las Łagiewnicki jest pozostałością dawnej puszczy łódzkiej i zajmuje ponad 1200 hektarów. Występuje w nim ponad 100 gatunków drzew, 542 gatunki roślin naczyniowych, 500 owadów, 115 ptaków, 25 ssaków, 15 ryb oraz ponad 1000 gatunków grzybów. Jak widać rozpiętość gatunków jest imponująca, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że Łagiewniki znajdują się w całości na terenie miasta (będąc największym śródmiejskim lasem w Europie). Teren jest tu zróżnicowany, leżący w dorzeczu Bzury i poprzecinanym kilkoma strumieniami. Są tu spore pagórki, stawy i śródleśne polany. Miejsce to od dawna stanowiło atrakcyjną przystań dla ludności.

Przedstawiciele Homo sapiens występowali tu już ponad 10 tysięcy lat temu zostawiając po sobie ślady badane przez archeologów. W historii nowożytnej Łagiewniki zaistniały wcześniej niż sama Łódź. W okolicach XI wieku była tu wieś służebna, w której wytwarzano zbudowane z klepek naczynia – łagwie, które dały początek nazwie miejscowości. W kolejnych wiekach osada przechodziła w ręce różnych rodów szlacheckich, aż w XIX wieku stała się własnością barona Heinzla – lodzermenscha pochodzenia niemieckiego, który był jednym z największych przedsiębiorców w mieście.

O Łagiewnikach zrobiło się głośno pod koniec XVII wieku. Wtedy to właściciel wsi Samuel Żelewski sfinansował budowę kaplicy św. Antoniego w podzięce za ocalenie stad bydła przed pomorem. W tym samym czasie miejscowy cieśla budujący młyn doznał objawienia również z udziałem św. Antoniego. Wieści o cudzie rozeszły się szeroko. Z Piotrkowa przybyli w to miejsce Franciszkanie, a nuncjusz papieski 18 marca 1681 roku ogłosił Łagiewniki miejscem cudownym (sanktuarium). Dwa lata później powstał tu kościół i klasztor istniejący do dzisiaj. Później zbudowano jeszcze dodatkowe kapliczki przeniesione kilkaset metrów dalej. W jednej z nich znajdował się obraz św. Antoniego. Miejsce stało się powszechnie znanym celem pielgrzymek, nie tylko z Rzeczpospolitej, ale nawet z Czech i Moraw.

Późniejsza historia nie oszczędzała Łagiewnikom tragicznych wydarzeń. W czasie Powstania Styczniowego były bazą dla powstańców, a po jego stłumieniu władze carskie zlikwidowały klasztor na ponad pół wieku. W 1905 roku z Łagiewnik rozpoczął się marsz robotników inicjujący pierwsze w Cesarstwie Rosyjskim powstanie. W czasie I wojny światowej Łagiewniki były świadkiem bitwy pod Łodzią, która rozegrała się na północ od miasta. Zasłynął w niej generał Karl Litzman, pruski generał, od którego nazwiska kilkadziesiąt lat później hitlerowcy nadali Łodzi nazwę Litzmanstadt. W czasie II wojny światowej Niemcy prowadzili na terenie Łagiewnik warsztaty remontowe, a pod jej koniec zniszczyli większość budynków sakralnych. W okolicznych lasach dokonali też kilku masowych egzekucji.

Na szczęście historia powojenna tego rejonu pozbawiona jest dramatów. Większości łodzian to miejsce kojarzy się z wypoczynkiem na łonie przyrody i spacerami. Podobnie jest ze mną. Od wczesnego dzieciństwa Łagiewniki były jednym z najważniejszych i najczęściej odwiedzanych przeze mnie miejsc. W czasie zimy można było tu zjeżdżać na sankach z jednych z najlepszych gór w Łodzi. Wiosną zbierało się z Babcią różne rośliny do domowego zielnika. Z Dziadkiem za to często jechało się nad stawy i spędzało beztroskie dni mocząc w wodzie kije i łowiąc wspaniałe ryby. A jesienią, z całą rodziną, chodziło się tam na wielogodzinne wyprawy na grzyby. Ważnym punktem każdej wycieczki była wizyta w kapliczkach św. Antoniego i św. Rocha, których wnętrza pachniały starym modrzewiem, obejrzenie źródełka wody w jednej z nich oraz oczywiście wypicie herbaty i zjedzenie pączków własnoręcznie wypiekanych przez zakonników w klasztorze. Łagiewniki kocham do dziś całym sercem i dlatego, jeżeli tylko jest okazja się tam wybrać, robię to bez wahania.

Podobnie było w sobotę. Zebraliśmy się rano na przystanku w miejscowości Modrzew na północy Lasu Łagiewnickiego. Mimo dość wczesnej (jak na weekend) godziny zebrało się sporo ludzi. Co warte podkreślenia, nie byli to ludzie przypadkowi, a prawdziwi miłośnicy grzybni pod każdą postacią. Wśród uczestników znaleźli się też dwaj moi kumple (pozdrowienia dla Poziomy i Bogusia), których zachęciłem do uczestnictwa. Kilka dalszych osób znałem z poprzednich spacerów, a ponieważ wszyscy byli mili i nastawieni progrzybowo, od razu rozpoczęły się dyskusje o lesie i spacerze. Po krótkim wstępie Sebastiana i Pani z Parku Krajobrazowego Wzniesień Łódzkich przeszliśmy do sedna, czyli do wymarszu do lasu.

Większość ludzi kojarzy występowanie grzybów z okresem późnego lata i jesieni. To oczywiście nieprawda – grzyby rosną przez cały rok i są spotykane w prawie każdym środowisku na Ziemi. Oczywiście nie piszę tu o borowikach czy innych makroskopowych grzybach jadalnych, a o królestwie grzybów sensu largo. Wiosna jest równie dobrą porą na ich szukanie, co też skwapliwie uczyniliśmy. Niestety, tegoroczne przedwiośnie i wiosna nie rozpieszczały. Było sucho i zimno, dopiero w ciągu ostatnich kilku dni temperatura podniosła się, a z nieba poleciało trochę deszczu. Nie zniechęciło nas to jednak w najmniejszym stopniu i pełni animuszu wyruszyliśmy do pięknego lasu.

Sebastian prowadził nas leśnymi ścieżkami, wokół rosły piękne, stare drzewa, a na glebie… no właśnie, na glebie o tej porze można się było spodziewać całych łanów wiosennych kwiatów. Tym razem nie było nic. No może oprócz dwóch osłabionych zawilców. Wiosna w tym roku jest naprawdę solidnie opóźniona. Z grzybami początkowo też nie było najlepiej. Oczywiście na prawie każdym pniu dało się znaleźć ich przedstawicieli, ale nie było wśród nich niczego nadzwyczajnego, ani typowo wiosennego. Chodziliśmy, podziwialiśmy przyrodę, szukaliśmy i tak od drzwa do drzewa, od ścieżki do ścieżki, z każdym krokiem zagłębiając się coraz bardziej w lesie. Ucichły odgłosy pobliskiej drogi i zabudować, a nas ogarnęła typowa, leśna cisza przerywana tylko skrzypieniem gałęzi i rzadkimi głosami ptaków.

W końcu podczas jednego postoju wypełnionego pytaniami uczestników i ciekawymi opowieściami Sebastiana, trafił nam się estetyczny rarytas. Była nim czarka austriacka lub szkarłatna (Sarcoscypha austriaca lub Sarcoscypha coccinea) – gatunku nie da się określić bez mikroskopu. Dało się za to bez niego stwierdzić, że są to niezwykle piękne grzyby. Owocniki, które napotkaliśmy były całkiem spore, największe jakie widziałem w swoim życiu. Z wyglądu przypominały… właśnie czarkę albo kieliszek z jasną częścią zewnętrzną i czerwonym wnętrzem. Nic więc dziwnego, że polska nazwa gatunkowa oddaje ich piękno. Gorzej jest z jej pochodzącą z greki wersją – Sarcoscypha to w tłumaczeniu “puchar mięsa” (sarx+skuphos). Ma to jakiś sens, chociaż brzmi o wiele gorzej niż angielskie “szkarłatny puchar elfów” (scarlet elfcup) czy niemieckie “szkarłatny kielich” (scharlachroter kelchbecherling). Niezależnie od nazwy czarki wyglądały świetnie, szczególnie, że podłoże wokół nich wciąż było monotematycznie brunatne.

Poszliśmy dalej na każdym kroku napotykając bardzo ciekawe gatunki. Część z nich w ogóle nie była podobna do grzybów. Na szczęście Sebastian wyłowił z poszycia kilka z nich i opowiedział o ich biologii. Jednym z takich grzybów, którego pewnie nigdy nie widziałem świadomie, była chlorówka drobna (Chlorociboria aeruginascens), a właściwie efekty jej działania na drewnie. Martwe drewno opanowane przez chlorówkę przybiera barwę zielonkawą (grynszpanową) za co odpowiedzialna jest grzybnia tego organizmu. Latem pojawiają się na niej owocniki w kształcie zielonkawych czarek dorastających do pięciu milimetrów. Morfologia grzyba znajduje swoje odzwierciedlenie w nazwie. Jej łacińsko-grecka wersja oznacza “zieloną czapkę o barwie zielonkawej” (chloros+kiborion+aeruginascens), a Anglicy powiedzą o grzybie – “zielony puchar elfów” (green elfcup). Biorąc pod uwagę mikroskopijny rozmiar kapelusza, możemy przyjąć, że w Anglii nie ma elfów, ponieważ wyginęły z pragnienia. Niemcy, którzy lubią powymyślać sobie solidne, niemieckie nazwy opisowe na widok chlorówki zawołają – “o, przecież to złocisto-zielonkawa czarka małozarodnikowa!” (Kleinsporige Grünspanbecherling) z czym zgodzą się Holendrzy, dla których jest to “pospolita czarka miedziano-zielona” (Gewone kopergroenbekerzwam). Uffff, fajnie jest mieć dostęp do językowych zasobów sieciowych.

Spacerowaliśmy dalej, chłonęliśmy las i opowieści o grzybach. A z tymi jest jak z rybami – każdy uczestnik miał w zanadrzu kilka historyjek z różnych okolic kraju i świata, każdy chętnie podzielił się znajomością ulubionych gatunków, sposobów przyrządzania czy miejsc, w których je zbierał. Mijaliśmy kolejne drzewa i pnie, a na nich wiele gatunków pasożytniczych. Wśród nich jeden z pospolitych, ale za to bardzo ładnych i charakterystycznych – gmatwicę chropowatą (Daedaleopsis confragosa). Gatunek opisał w 1792 roku Anglik James Bolton nazywając go dość zdumiewająco borowikiem (Boletus), później przeniesiony przez Niemca Josepha Schrötera już do rodzaju Daedaleopsis. Grzyb żyje na drewnie, przybiera formę półkolistą, muszlowatą o wyraźnie widocznych pierścieniach. Polska nazwa dobrze oddaje cechy jego budowy. Strona górna jest chropowata w dotyku, spód natomiast przypomina mapę labiryntu.

Kolejnym napotkanym przez nas grzybem, o którym po prostu trzeba wspomnieć, jest trzęsak pomarańczowożółty (Tremella mesenterica Retz.). Jest to niezwykle ciekawy organizm, który swoim nietypowym wyglądem od wieków zwracał na siebie uwagę. Trzęsak jest pasożytem żerującym na grzybni powłocznic (Peniophora), a spotykanym często na opadłych gałęziach. Występuje na prawie całym globie, a jego jaskrawożółty kolor od razu przyciąga wzrok, szczególnie w krajach, gdzie barwy jesienią i zimą są pozbawione intensywności. Grzyb pobudzał wyobraźnię ludzi, którzy na przykład na terenie Anglii zwali go “żółtym mózgiem” (yellow brain) i “masłem czarownic” (witches’ butter). Nietypowy, anatomiczny kształt i jaskrawa barwa budziły strach i były wiązane z diabłem i czarami. Szukając źródeł tej nazwy, wpadłem przy okazji na dostępne w sieci, niezwykłe dzieło. Stworzył je w 1696 roku niejaki George Sinclair, profesor filozofii Uniwersytetu w Glasgow. Jego tytuł w wolnym tłumaczeniu to – “Niewidzialny świat szatana odkryty, albo też wyborny zbiór współczesnych relacji dowodzących ewidentnie przeciwko ateistom obecnego wieku, że diabły istnieją. Duchy, czarownice i zjawy, z autentycznych zapisów i zeznań świadków o niewątpliwej prawdziwości, do której dodaje się cudowną historię majora Weira i jego siostry, czarownic z Bargarran, Pittenweem, Calder, etc.“. Przyznacie, że takiemu tytułowi nie sposób się oprzeć. Pobrałem więc książkę Sinclaira w całości i w wolnej chwili ją sobie przestudiuję. A wracając do trzęsaka – dzięki “Niewidzianemu światu szatana…” wiadomo, że jest on po prostu wymiotami piekielnych wysłanników. Zagadka rozwiązana.

Wędrując wśród lasu mijaliśmy po drodze kolejne ciekawe miejsca. A to okopy, które pozostały jeszcze z czasów I wojny światowej, a to głazy narzutowe, wreszcie ciekawy obszar podmokłych łąk będący częścią użytku ekologicznego “Łąki na Modrzewiu”. O tym ostatnim miejscu ciekawie poopowiadała nam nasza przewodniczka z PKWŁ. W tej okolicy znaleźliśmy kolejny gatunek grzyba o bardzo ciekawej historii. Tym razem był to uszak bzowy (Auricularia auricula-judae), którego nazwa pochodzi z biblijnej opowieści o Judaszu. Po zdradzeniu Jezusa powiesił się on na drzewie, a w miejscu jego śmierci na gałęziach wyrosły grzyby przypominające ludzką małżowinę uszną. Pamięć o tym wydarzeniu przetrwała w nazwie włąściwie w większości języków. Angielskiej – “Jew’s ear”, niemieckiej – “Judasohr” czy czeskiej – “Judasovo ucho”. Sam grzyb faktycznie może przypominać ludzkie ucho wyrastające wprost z gałęzi. Jest bardzo kosmopolityczny – poza Antarktydą występuje wszędzie – a w Polsce jest pospolity. Najczęścieściej można go spotkać na bzie czarnym. Mimo dość nieprzyjemnego wyglądu jest jadalny. Szczególnie ceniony w kuchni dalekowschodniej (znany tam jako grzyb mun), jest dodatkiem do wielu dań. Daleku mu jednak w smaku do popularnych u nas borowików czy kurek.

Niestety, na koniec spaceru popsuła się pogoda. Zaczęło najpierw kropić, a potem już regularnie lać. Z punktu widzenia lasu to oczywiście dobra wiadomość, my niestety musieliśmy się wycofać pod budkę na leśnym parkingu. Tu też odbyła się ostatnia część prezentacji i gawędy Sebastiana, który jak myko-magik wyciągnął z plecaka kilka gałązek porośniętych mikroskopijnymi gatunkami. Jednym z nich była bardzo ciekawa kubianka rudawa (Ciboria rufofusca) rosnąca na łuskach szyszek jodły pospolitej. Kubianki w zbliżeniu wyglądają bardzo ładnie, jednak ze względu na swoje rozmiary są rzadko zauważane przez grzybiarzy.

W ten sposób dotarliśmy do końca tego, bardzo udanego spotkania. Wszyscy pożegnali się z nadzieją, że na kolejne nie trzeba będzie długo czekać. Obiecałem na początku, że wspomnę jeszcze o poprzednich wycieczkach. Z Sebastianem spotkaliśmy się dwukrotnie jesienią – raz w Lesie Łagiewnickim, a po raz kolejny na terenie dawnego poligonu wojskowego na Brusie. Ponieważ jednak mam z tamtych spacerów sporo materiału, a nie zdążyłem o nich nic napisać, zrobię to przy kolejnej okazji. A co z Ogrodem Botanicznym? – zapytacie. Bez obaw. Po powrocie z Łagiewnik zjadłem obiad i mimo padającego deszczu udałem się oczywiście i do Botanika, podtrzymując tradycję wizyty w dniu otwarcia. O tym jednak napiszę w kolejnym wpisie.

Tekst i ilustracje (C) 2023 Grzegorz A. Wieczorek

Jeżeli podoba Ci się ten wpis… Postaw mi kawę na buycoffee.to Dziękuję serdecznie 😉

Sorry, the comment form is closed at this time.