sie 212022
 
W dzisiejszym odcinku będziemy świadkami niedoszłej teofanii, złośliwego drażnienia gąsienicy pazia królowej, a także ryzykownego badania czy klecanki są takie złe, jak niektórzy je malują.

Koniec urlopu sprawił, że częstotliwość wizyt w Orientarium i Botaniku zbliżyła się do zera. Niestety. Rano zawsze sobie obiecywałem, że dzisiaj po pracy na pewno wpadnę do jednego z moich ulubionych miejsc, ale nic z tego nie wychodziło. A to trzeba było siedzieć dłużej, a to tramwaj nie dojechał, a to trzeba było iść do sklepu, wreszcie pogoda nie dopisała, albo byłem zwyczajnie zmęczony. Udało się zrobić krótkie wypady tu i tam – napiszę o nich innym razem – dzisiaj za to relacja z dzisiejszego, bardzo optymistycznego spaceru.

Dlaczego optymistyczny? Ponieważ spotkałem wielu ludzi, którzy natchnęli mnie nadzieją i otuchą. Zaczęło się od pozytywnego akcentu przed głównym wejściem do Ogrodu. Parking zapełniony był samochodami z rejestracjami z całej Polski. Nie sądzę, żeby goście przyjechali oglądać rośliny, więc to raczej magia Orientarium wciąż działa. Super!

Jak wkurzyć pazia?

Ponieważ było dość późno, udałem się od razu do mojego ulubionego miejsca z piaszczystymi alejkami i ziołami. Ludzi nie było aż tak dużo (jak na niedzielę), wyjąłem aparat, przyjąłem postawę myśliwską i skupiłem się na szukaniu ciekawych owadów. Pierwszy trafił się paź królowej (Papilio machaon) w postaci larwalnej. Larwy siedziały na kilku krzakach fenkuła włoskiego i konsumowały zawzięcie. Niestety, były pochowane pomiędzy łodyżkami, z każdej strony coś je zasłaniało i nie można im było zrobić fajnego zdjęcia. Pazie nie miały jednak pojęcia, że spotkały wytrwałego przeciwnika, który tak łatwo się nie poddaje. Przy pomocy dostępnych narzędzi postanowiłem ulepszyć plan zdjęciowy i dopiąć swego.

Tu mała dygresja. Na pewno oglądaliście nie raz filmy przyrodnicze w telewizji i często przy różnych ciekawych scenach z owadami czy innymi bezkręgowcami zastanawialiście się – jak oni to zrobili? Też tak miałem, dopóki nie obejrzałem filmu dokumentalnego o tym, jak się robi przyrodnicze filmy dokumentalne. Prawda okazała się bolesna. Pokazano tam na przykład pracownię jednego ze znanych brytyjskich filmowców. Znajdowała się ona w… szopie. Terraria zamienione w plan filmowy, do nich wrzucane różne zwierzaki, które łatwo było nakręcić. A potem montaż – sceny z jakiejś dżungli, szerokie plany, odgłosy, a potem zbliżenia na kopulację np. ptaszników. Widz ma wrażenie, że genialni filmowcy wleźli z kamerą do nory pająków po rocznym czekaniu na tę szczęśliwą chwilę. Niestety, nigdzie nie włazili, za to pająki swój krótki romans przeżyły w angielskiej szopie. Oczywiście, w żaden sposób nie umniejszam tu kunsztu filmowców. Są to ludzie zajęci i trudno, żeby czekali na jakąś okazję latami, szczególnie jeśli kręcą gdzieś na drugim końcu świata. Ja mogę Was zapewnić, że 99% moich zdjęć powstała w terenie, na kolanach, albo w skłonie w przód, a w dodatku całkiem przypadkowo. Szedłem, coś zobaczyłem, miałem szczęście, pstryknąłem i jest fota. Za to jedno z moich zdjęć, które w dodatku doczekało się publikacji w książce, zrobiłem na pokrywie akwarium w moim pokoju. Mea culpa – przyznaję się, ale nie powiem które to było zdjęcie.

Wracamy tymczasem do pazi. Chciałem odsłonić trochę planu, żeby kadr był czysty, a zwierzaki dobrze widoczne. Nie dało się. Fenkuł składa się ze sztywnych łodyżek, które nie mają najmniejszej ochoty przesuwać się tam, gdzie chce je widzieć jakiś nawiedzony fotograf. Postanowiłem w takim razie zrobić rzecz odwrotną i przesunąć gąsienicę trochę wyżej. Przy okazji liczyłem też na ciekawą reakcję, ale o tym za chwilę. Znalazłem źdźbło trawy i bezczelnie zacząłem popychać zwierzaka. Na początku nic się nie działo, ale w pewnym momencie z przedniej części ciała gąsienicy wysunął się jaskrawopomarańczowy, rozwidlony róg. Jednocześnie w powietrzu rozszedł się ostry zapach, trochę przypominający wanilię. Paź skręcił ciało w tył i próbował tym “rogiem” zaatakować napastliwe źdźbło.

Jest to typowa reakcja obronna u gąsienic paziowatych. Każda z nich posiada specjalny gruczoł – osmeterium – który jest schowany w specjalnej kieszonce w przedniej części ciała. W razie zagrożenia następuje jego błyskawiczne wysunięcie. Osmeterium ma kształt przypominający nieco rozwidlony język węża i wydziela substancje drażniące mniejszych napastników. Z kolei związany z wężem kształt być może odstrasza większych drapieżców – np. ptaki. Temat został dość obszernie opisany, nie ma problemu ze znalezieniem na researchgate artykułów o funkcjach i budowie osmeterium u różnych gatunków gąsienic motyli. Od siebie mogę dodać tylko, że paź reaguje na zagrożenie z pewnym opóźnieniem i w ostateczności. Jeżeli drażniący bodziec znika, zwierzak od razu chowa gruczoł obronny. Po kilku próbach dałem mu spokój, a zdjęcia i tak zrobiłem, tylko kilka godzin później, kiedy larwa zmieniła miejsce żerowania.

Niedoszła teofania wśród grządek Ogrodu

Jakiś czas później z grządki obok rozległ się przejmujący, kobiecy okrzyk – O mój Jezu! Myślałem, że będę po raz pierwszy naocznym świadkiem teofanii, ale niestety nie tym razem. Okazało się, że pani zakrzyknęła na widok gigantycznego pająka. Tu muszę pochwalić panią i jej rodzinę. Zamiast wymyślać jakieś bzdurne teorie, zrobili pająkowi zdjęcie i wysłali je do wyszukiwarki Googla. To tygrzyk – orzekł mąż pani – samica dorasta do 2 centymetrów i posiada żółte pasy. I tak jest paskudna i chętnie bym ją rozdeptała – podsumowała pani i całe towarzystwo przeszło dalej. Dodać jednak należy – bez rozdeptywania i z nabytą nową wiedzą na temat tygrzyka.

Wcześniej oczywiście robiłem zdjęcia tygrzykowi paskowanemu (Argiope bruennichi) – pająk od pewnego czasu jest niezwykle powszechny i łatwo rzuca się w oczy. Dobrych zdjęć jednak nigdy dosyć, zacząłem więc robić kolejne. Po chwili pojawiła się nade mną jakaś para wyposażona w aparaty. Pani miała Nikona P1000, więc automatycznie dostała ode mnie +10 do fajności. Och, another wasp spider – rzekła pani do swojego partnera wykazując się fachową wiedzą. Cud – jeden spacer, a już druga osoba rozpoznała prawidłowo tygrzyka. Zacząłem z nimi rozmawiać, okazało się, że przyjechali do Orientarium, ale chcieli też zobaczyć Ogród, ponieważ interesują się głównie botaniką, ale entomologią trochę też. Później kilka razy mijaliśmy się przy rabatkach, podrzucając sobie co bardziej ciekawe, owadzie tropy. Jakiś czas później pojawiła się kolejna para, tym razem polskojęzyczna i oni również fotografowali owady – coś niesamowitego, jak na jeden krótki dzień. Oczywiście nie ma nic niezwykłego w fotografowaniu bezkręgowców, ale ci, którzy to robią na terenie Botanika od lat znają się i rozpoznają z daleka. Są jak elitarny country club, w którym nowi członkowie pojawiają się rzadko. A jak się już pojawią, to ma to znamiona sensacji.

Zostaję celebrytą!

Najlepsze miało dopiero jednak nadejść. Stałem przy domku dla owadów w typowej pozie złamania w pół w przód ze zwisaniem, kiedy pojawił się jakiś jegomość i zapytał czy przylatują. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że tak, dużo gatunków dzisiaj. Zaczęliśmy rozmowę. Ponarzekaliśmy na domki – zrobiono je na fali słusznej mody na domki dla owadów, a potem całkowicie porzucono. Obecnie przedstawiają sobą obraz nędzy i rozpaczy – większość rurek zniknęła, reszta porozrzucana bezładnie, zero opieki i rozwoju. Swego czasu pisałem o tym – do tej dewastacji przyczyniła się dzika banda wiewiórek i dzięciołów – wiem, bo sam je na tym nakryłem i sfotografowałem. O tych dzięciołach zaczął mówić też mój nowy znajomy. Spytałem skąd wie. Powiedział, że przeczytał w sieci, a zaraz potem pyta czy znam taką stronę botaniklodz, bo tam przeczytał. Wow, proszę państwa, co za moment! Po 10 latach pisania na tę stronę zostałem celebrytą! Okazało się, że ktoś to czyta i nawet komuś się ta wiedza przydaje. Zrobiło mi się niezwykle miło, bo to był pierwszy raz, kiedy spotkałem nieznanego mi wcześniej czytelnika. Oczywiście nie przyznałem się, że to ja jestem autorem strony, ale od razu nabrałem dodatkowej motywacji do bardziej wytężonej pracy nad nią.

Jak nie wkurzyć klecanek?

Niezależnie od momentu mojej sławy internetowej, domek okazał się strzałem w dziesiątkę. Sam w sobie mógłby dostarczyć materiału na kilka dni obserwacji. Zaczęło się od klecanek rdzaworożnych (Polistes dominula). Tydzień temu mój kumpel zameldował, że na delegacji użądliły go jakieś osy, bo miały gniazdo niedaleko miejsca jego pracy. Ze zdjęcia wynikało, że są to klecanki. Wcześniej słyszałem bardzo różne opinie na temat agresywności tych owadów i zasięgu obrony ich własnego gniazda. Cóż robić – pozostało to sprawdzić na własną rękę. W domku dla owadów położonym przy rabatkach z ziołami zlokalizowałem co najmniej trzy niezależne gniazda klecanek. Owady wystawiły przy nich regularne, kilku-osobnikowe warty czujnie obserwując intruzów. Powoli podszedłem bliżej, robiąc cały czas zdjęcia. Klecanki patrzyły się na mnie, ale nie reagowały. Wokół latał prawdziwy tłum innych owadów, miały więc dużo potencjalnych celów do ataku. Zbliżałem się i zbliżałem, w końcu zatrzymałem się w minimalnej odległości ostrzenia aparatu, czyli może z pięć centymetrów od wlotu do gniazda. Nie zostałem zaatakowany. Oczywiście nie robiłem głupot w stylu wymachiwania odnóżami na widok lecącego owada – stałem, obserwowałem i robiłem zdjęcia. Klecanki po etapie początkowej nieufności przyzwyczaiły się do mnie, zaczęły wylatywać i wlatywać, czasem się ze mną zderzyły, czasem usiadły mi na ręce czy nodze, ale po chwili odpoczynku leciały dalej. Żadnych aktów agresji nie było. Oczywiście nie biorę w żadnym wypadku odpowiedzialności za wszystkie klecanki. Te akurat były miłe, a że ja też jestem miły, to się dogadaliśmy. Temat zamknięty.

Taktyka skakuna

Nagrzany dach domku był terenem łowieckim malutkiego pająka – skakuna. Obserwowanie jego podchodów było fascynującym zajęciem. Jak zwykle okazało się, że skakuny nie wiedzą co to strach. Malutki bezkręgowiec atakował bez namysłu dwa razy większe od siebie muchy. Wyglądało to następująco – najpierw mucha lądowała na desce. Pająk od razu ją spostrzegał, nawet jeśli był na drugim końcu. Ruszał do niej żwawo biegnąc po linii prostej. W pewnej odległości zatrzymywał się i zamierał. Doskonale zdawał sobie sprawę, gdzie mucha ma oczy. Kiedy odwróciła się, ruszał i starał się ją okrążyć. Przy czym nawet kiedy biegł po półkolu, cały czas wpatrywał się w zdobycz – poruszał się bokiem i na ukos. Wyglądało to jak jakaś symulacja komputerowa. Cały czas zmniejszał dystans, aż w końcu znajdował się za muchą. Zamierał wtedy na chwilę, przeliczał odległość i nagle – siup! – skakał na ofiarę. Zapewne nie raz denerwowaliście się, bo nie mogliście trafić muchy gazetą. Czytałem kiedyś artykuł, z którego wynikało, że w porównaniu z muchą, nasze reakcje są jak pływanie w kisielu. W tym momencie muszę Was pocieszyć – muchy naprawdę są obiektywnie szybkie. Stałem przy domku z dobrą godzinę, widziałem dziesiątki prób pająka – ani jedna nie zakończyła się sukcesem. Uciekały mu zarówno niewielkie, zwinne muchy, jak i ich duże i bardziej ociężałe koleżanki. Z tego co widziałem, próbował też polować na małe błonkówki, ale te nigdy nie siedziały na tyle długo, żeby mógł do nich podbiec.

Dwie wytrzeszczki

Domek przyciągał wiele owadów. Najwięcej było wśród nich błonkówek i muchówek. Oprócz wspomnianych klecanek pojawiały się dzikie pszczoły, których nawet nie próbowałem identyfikować, bardzo drobne złotolitki i wszelkiej maści grzebacze. Wśród nich w oczy rzucały się bardzo ruchliwe owady ubarwione na czarno i czerwono. Były niewielkich rozmiarów, charakteryzowały się natomiast dużą ruchliwością. Przysiadały na dachu, zrywały się, lądowały na przedniej ścianie, ale przede wszystkim biegały. Zaraz po wylądowaniu rozpoczynały sprint, chowały się w różnych zakamarkach, znowu pojawiały gdzie indziej i tak w kółko. Przez jakiś czas myślałem nawet, że chcą się dostać do gniazda klecanek, ale nie – one po prostu dynamicznie zwiedzały cały obszar. Oczywiście im szybciej biegały, tym bardziej pragnąłem zrobić im zdjęcie. Z wyglądu przypominały mi dwa gatunki, o których czytałem, ale bez dobrego zbliżenia identyfikacja była niemożliwa.

Sesja zdjęciowa przyniosła rezultaty średniej jakości, ale w domu doszedłem do wniosku, że miałem przyjemność spotkać wytrzeszczkę tarczówkę (Astata boops) oraz wytrzeszczkę piaskową (Dryudella stigma). Obie są do siebie bardzo podobne, należą do grzebaczy i prowadzą zbliżony tryb życia. Zamieszkują piaszczyste obszary, w piasku kopią gniazda, do których znoszą sparaliżowane nimfy pluskwiaków. Jeżeli chodzi o wygląd, to u samców charakterystyczne są holoptyczne (stykające się na górze głowy) oczy, po których łatwo je odróżnić od podobnych gatunków. Z kolei Astata od Dryudelli różni się ubarwieniem twarzy – ta ostatnia ma wyraźną, białą plamkę. Podczas spaceru spotkałem akurat samce obu gatunków. Moją identyfikację potwierdziła Kasia Miesierka z Dzikich zapylaczy, za co serdecznie dziękuję i jak zwykle polecam stronę.

Oba gatunki razem Astata boops Dryudella stigma

Akcja nigdy się nie kończy

Kolejne minuty spędzone przed domkiem przyniosły dalsze ciekawe obserwacje. Poznałem sposób w jaki klecanki forsują metalową siatkę. Robiły to bardzo ciekawą metodą. Osa najpierw lądowała na “przęśle” siatki, chwilę łapała równowagę, bujała się w przód i w tył, a potem odbijała i wylatywała na zewnątrz. Analogiczna sytuacja miała miejsce podczas powrotu i wlotu do domku. Z kolei mniejsze owady po prostu przelatywały przez oczka w siatce nie zatrzymując się. W pewnym momencie pojawiła się makatka i również zawisła na siatce. Widziałem ją po raz pierwszy w tym miejscu. Pszczoła chwilę powisiała, a potem odleciała. Chwilę później pojawiła się duża muchówka. Z nieznanych mi przyczyn zainteresowała się jednym z małych grzebaczy, latając za nim i chyba próbując kopulować. Sytuacja miała miejsce niedaleko klecanek i nie spodobała im się zupełnie. Kilka z nich zerwało się do lotu i od razu zrobiła się mała awantura. Co sekundę przylatywał nowy owad, wybuchały sprzeczki, kleptopasożyty próbowały odwrócić uwagę prawowitych właścicieli gniazd, uciekały, wracały, ktoś ginął, kogoś zjadano, a innego przynoszono w stanie wskazującym na późniejsze zjedzenie.

Akcja nigdy się nie kończyła. Niestety musiałem wracać, co zrobiłem z dużą niechęcią. Spacer był bardzo udany, a do domku będę się starał wrócić jak najszybciej. Choć trudno w to uwierzyć, sezon zaczyna zmierzać ku końcowi. Wiele roślin już przekwitło (mój nieodżałowany mikołajek), wiele gatunków owadów zniknęło. Trzeba się spieszyć, bo coraz trudniej będzie można znaleźć nasze ulubione bezkręgowce. Jak zwykle, lato minęło nie wiadomo kiedy, a na pewno o wiele za szybko. Jeszcze miesiąc-półtora i będziemy znów z utęsknieniem wypatrywać kolejnej wiosny.

A tak z innej beczki – nie wiem, czy zauważyliście, ale język biologii zaczyna wkraczać do jakichś zaskakujących dziedzin. Od jakiegoś czasu ludzie związani z piłką nożną używają zwrotów w stylu “to jest DNA tego klubu”, a wczoraj oglądając debiut Lewandowskiego w Barcelonie usłyszałem ze zdumieniem, jak komentator mówi coś o stadionowym ekosystemie. Czekam na sprytne wplecenie Cyklu Krebsa w rozgrywki Pucharu Konfederacji.

Jeżeli podoba Ci się ten wpis… Postaw mi kawę na buycoffee.to Dziękuję serdecznie 😉

 

 

  3 komentarze to “Teofania. Prawie.”

  1. Fantastyczny wpis.Czytając odnosiłem wrażenie jakbym oglądał film.Pozdrawiam i stawiam kawę autorowi.

    • Dziękuję pięknie i cieszę się, że się podobało 🙂 Trzeba się spieszyć ze spacerami i zdjęciami, bo bardzo dużo roślin już przekwitło, sporo owadów też poznikało i ani się obejrzymy, a kolejny sezon będzie za nami…

  2. Dobry wpis na koniec upalnego lata. Czytam dopiero dzisiaj – jakimś cudem go przegapiłem 🙂
    No to teraz tradycyjne zmniejszenie częstotliwości wpisów, jakiś o grzybach i sen zimowy do przyszłego roku 🙂

Sorry, the comment form is closed at this time.