lip 242019
 
Dzisiejszy wpis jest maksymalnie wyluzowany i służący ogólnemu relaksowi. Zamiast po raz kolejny gonić jak wariat za owadami, postanowiłem zrobić sobie przerwę i zwolnić. Oprócz relaksującego opisu natury, będzie też sporo odprężającej muzyki z ładnymi teledyskami. Gałka w prawo i zaczynamy!

Moje ostatnie wizyty w Łódzkim Ogrodzie Botanicznym przypominały pamiętną scenę z filmu “Aliens“. Lądowanie dropshipa na księżycu LV-426, przygotowanie, uzbrojenie, wytrenowanie, wtargnięcie, rozprowadzenie i ogień zaporowy. Podobnie było ze mną – wyposażony w aparat, konwerter, dodatkowy sprzęt, z planem działania i założeniami do zrealizowania. O godzinie A wtargnięcie do Ogrodu, szybki transfer do punktu B, wykrycie przeciwnika, ogień zaporowy z aparatu, przygwożdżenie, zniszczenie i odwrót. A potem analiza, obróbka graficzna, publikacja, pogłębianie wiedzy, zadawanie pytań, aż do uzyskania odpowiedniego poziomu satysfakcji. Kolejnego dnia powtórka schematu i tak w kółko. Nie mówię, że to działanie nie przynosiło efektów – w tym sezonie zrobiłem naprawdę sporo dobrych zdjęć do kolekcji i spotkałem wiele, wcześniej nie widzianych gatunków. Problemem było to, że za każdym razem wracałem mocno zmęczony, zabierałem się za obróbkę na komputerze i nawet nie miałem czasu ani okazji zastanowić się, gdzie byłem i co widziałem nie mówiąc już o ucieszeniu się z tego. Jak w rozpędzonym pociągu, który jedzie bez końca.

Podobnie było w niedzielę rano – już planowałem gdzie pójdę, co spróbuję sfotografować, jaki efekt chcę osiągnąć. W pewnym momencie jednak w mojej głowie zakiełkowała rewolucyjna myśl – a może by tak wyluzować? Niczego nie planować. Zabrać sam aparat, bez dodatkowych gratów, pójść po prostu na normalny spacer, rozejrzeć się dookoła i ucieszyć pogodą, latem i wolnym dniem. Po chwili wzmożonej walki wewnętrznej zabrałem tylko aparat i wyszedłem. Obiecałem sobie, że dzisiaj nie będę gonił za owadami, przeglądał każdej napotkanej kępy zielska i w ogóle chodził zakosami ze wzrokiem wbitym w ziemię, jak rasowy saper z wykrywaczem min. Nic z tych rzeczy! Dozwolone są tylko duże owady – ważki i motyle, poza tym krajobrazy, kwiatki i ptactwo.

Po wejściu do Ogrodu od razu chciałem pobiec do najbliższej kępy zielska, ale… powstrzymałem się. Opanowałem krok, zacząłem rozglądać się wokół siebie, zauważając rzeczy, których wcześniej nie widziałem. Stawy prawie wyschły. Przekwitło wiele kwiatów. Niebo jest błękitne. Tam siedzi dzięcioł zielony. A tam śpią kaczki. Otworzył się przede mną całkiem zapomniany ostatnio wymiar Ogrodu. Szedłem wolno i cieszyłem się z tej chwili. Jeżeli zauważyłem ciekawego motyla czy ważkę, próbowałem je sfotografować, ale bez napinania się, bicia rekordów i długotrwałego pościgu. Pooglądałem liczne kwiaty (serio? to tu są kwiaty?), ucieszyłem się z cieni w alei lipowej i z odbicia nieba w stawie. Wszędzie było pełno kolorów, światła, pachniały rośliny, trawa uginała się miło pod butami, fruwały motyle i ptaki, jednym słowem panowała prawdziwie letnia sielanka. Pochodziłem wokół górek w alpinarium, obejrzałem świat z ich szczytów, odwiedziłem przydomowy ogród w skansenie. Nie spieszyłem się nigdzie, nie dałem skusić owadom czającym się na liściach i pomiędzy kamieniami. To było całkiem nowe i zdumiewające przeżycie. Wreszcie spacer był jak spacer, a nie jak ciężka i wymagająca praca. Do domu wracałem w doskonałym nastroju. A owady? Z całą pewnością doczekają się mojej uwagi przy następnej okazji.

Wracając jeszcze do samego spaceru i jego atmosfery – udało mi się zrobić zdjęcie, które idealnie oddaje ducha tej letniej niedzieli. Żółty latolistek cytrynek lądujący na żółtym kwiecie na tle błękitu nieba. Jeden obraz wart tysiąca słów. Technicznie zdjęcie nie jest dobre – motyl się rozmył (co ciekawe migawkę miałem nastawioną na 1/1600, co daje pojęcie o szybkości, z jaką motyle machają skrzydełkami) – ale nie przeszkadza mi to. Ważne, że będę oglądał je zimą i wspominał ten dzień i ten wspaniały, letni okres.

Tytuł dzisiejszego wpisu jest w języku suahili. Tak, dokładnie, właśnie w nim, i można go przetłumaczyć jako – siemka, jak leci? To cytat z jednej z najbardziej relaksujących piosenek jakie znam. Mowa o utworze “Bakerman” zespołu Laid Back (nawiasem mówiąc, nazwa zespołu oznacza kogoś wyluzowanego). Utwór stary, zespół mocno zapomniany, chociaż mnie się kojarzy się bardzo dobrze. Bakermana usłyszałem (i zobaczyłem) po raz pierwszy w roku 1990, kiedy założono nam pierwszą, osiedlową telewizję kablową. Oszałamiająca liczba CZTERECH zachodnich kanałów robiła wtedy wrażenie na każdym, wychowanym w socjaliźmie, telemanie. Filmnet, Screensport, RTL+ oraz MTV Europe puszczające w kółko wspomniany teledysk otworzyły nam wtedy zupełnie nowe okno na świat. Ale to już materiał na długą i nostalgiczną opowieść, na którą nie ma miejsca na tej stronie. Tekst utworu nie jest przesadnie skomplikowany – opowiada o tym, że piekarz piecze chleb i należy zwolnić, wyluzować i cieszyć się życiem. Idealna inspiracja dla niedzielnego spaceru. Teledysk możecie obejrzeć poniżej. Jest dość nietypowy – cały zespół skacze na spadochronach, wyczyniając w powietrzu różne, niedorzeczne akrobacje. Ciekawe jest to, że wyreżyserował go Lars von Trier, który stał się później Słynnym Duńskim Reżyserem.

A skoro już muzycznie się relaksujemy, poniżej prezentuję kolejne trzy piosenki, które wybitnie kojarzą mi się z latem, słońcem i radością. Jedna z nich jest szczególnie interesująca – to utwór, który w internecie można znaleźć jako dzieło niejakiego Frankie Wilde’a pod tytułem “Need to feel loved“. Tymczasem okazuje się, że nie istnieje ktoś taki, to postać fikcyjna, stworzona na potrzeby paradokumentalnego filmu o DJ’ach z Ibizy – “It’s all gone Pete Tong“. W filmie wypowiada się kilku autentycznych, całkiem słynnych DJ’ów (np. Tiesto), którzy opowiadają o relacjach z naszym nieistniejącym bohaterem. Dzięki temu Frankie powstał z cyfrowego niebytu i dla wielu internautów stał się całkiem żywą i autentyczną postacią, której bronią w licznych dyskusjach na forach. Zabawne? W tym przypadku tak. Ale udowadnia, jak łatwo jest manipulować ludźmi na masową skalę. Jak sprzedać im informację i wmówić, że jest prawdziwa. Jak przekonać, że mieszkańcy państwa X chcą ich pozabijać, a mieszkańcy państwa Y są ich najlepszymi przyjaciółmi. A po miesiącu stwierdzić, że to nie jest i nigdy nie była prawda, bo teraz państwo X jest naszym najlepszym przyjacielem. Zostawmy jednak ten smutny temat, na tej stronie miałem nie poruszać tego rodzaju kwestii. Lepiej posłuchać wesołych piosenek i cieszyć się z nadal pięknego lata. Dla porządku dodam jeszcze, że prawdziwym wykonawcą “Need to feel loved” jest zespół Reflekt.

  6 komentarzy to “Sakubona, unjani wena?”

  1. Super felietonik. Czyli stara zasada spiesz się powoli zaowocowała. Ciekawe czym jeszcze nas zaskoczy autor.Jak do tej pory dał się poznać jako literat, fotograf, entomolog ,astrolog, znawca samolotów a ostatnio i muzykolog. Brawo .Gratuluję wszechstronnego talentu. 🙂
    Pozdrawiam
    Jacek

    • Nooooooo, z tym astrologiem to bym nie przesadzał 🙂

      • Przepraszam Kolego,widać u mnie już efekty starzejącej się metryki.Oczywiście pomyliłem astrologię z astronomią którą miałem na myśli w kontekście Twoich wpisów o księżycu.
        :- ) Dobrze że nie napisałem astronauty bo to by się dopiero narobiło 😉

  2. Chyba lubimy narzucać sobie jakiś kolejny obowiązek i nową presję 😉 Też czasami odpuszczam i fotografuję najzwyklejszą normalność.
    A barwne kwiaty i równie kolorowe motyle to taka esencja lata, która potem śni się w szare dni 🙂

Sorry, the comment form is closed at this time.