paź 072018
 
W weekend odwiedziłem dwie różne wystawy. Jedna była wielka, druga kameralna. Jedna krzykliwa, druga spokojna i przytulna. Tematem jednej były rośliny owadożerne, drugiej grzyby. Jedna zajmowała wielką halę Expo, druga niewielkie pomieszczenie w Ogrodzie Botanicznym. Która podobała mi się bardziej? O tym poniżej.

W Łodzi powstanie krwiożercza, wyjątkowo brutalna i magiczna dżungla!” – takim sloganem reklamował się największy na świecie Festiwal Roślin Owadożernych “Magiczna dżungla odbywający się w miniony weekend w hali EXPO-Łódź. Nie powiem, czekałem na to wydarzenie i wiele sobie po nim obiecywałem, szczególnie po niedawnej wizycie na wystawie owadożerów w Palmiarni. Spodziewałem się magicznej dżungli i wielu ciekawych doznań. Tymczasem… kupiłem wcale nietani bilet, wszedłem i osłupiałem. Pierwsze co poczułem, to smród smażonego kebabu czy innej kiełbasy. Rozejrzałem się wokoło i największym obiektem w zasięgu wzroku był kolorowy, dmuchany zamek ze zjeżdżalniami dla dzieci. Oprócz tego w oczy rzucała się pustka. I ciemność. Hala nie była dobrze oświetlona, wszędzie było za ciemno. Rośliny zgromadzone były na “wyspach” wokół których królował ocean pustki. Było też coś w rodzaju zaciemnionego namiotu ze stroboskopami, w którym z sufitu zwisały jakieś mumie i kawałki bandaży. Było duże stoisko z kubkami i magnesikami. Było gigantyczne stoisko z (drogimi) roślinami do kupienia, które przypominało kiermasz działkowca przy pobliskiej Hali Sportowej. Całość sprawiała wrażenie połączenia bazaru z jarmarkiem. A – był jeszcze sztuczny lew i sztuczna papuga, a także wielkie, plastikowe rośliny owadożerne. Nastawiłem się przed wejściem na długie zwiedzanie, chciałem tego, naprawdę. Ale po wejściu do środka i jednokrotnym obejrzeniu ekspozycji nie miałem najmniejszej ochoty robić drugiej rundy. Z całą pewnością nigdy więcej nie pójdę już na tę imprezę. Czy to znaczy, że nie było tam nic ciekawego? Przeciwnie. Nagromadzenie roślin owadożernych było ogromne. Było dużo różnorodnych gatunków, a okazy były liczne i imponującej wielkości. Niestety – ginęły w nagromadzeniu innych, odpustowych “atrakcji”, a do tego powierzchnia hali była o wiele za duża. Odniosłem wrażenie, że organizatorzy na siłę starali się wypełnić ją czymkolwiek. Ekspozycja mogła by być ciekawa, ale mnie raziło umieszczenie w niej sztucznych zwierząt i innych plastikowych eksponatów. Podobnie było na całkiem ciekawym obszarze z kaktusami, wśród których wyrastał ten nieszczęsny lew. Z fajnych akcentów było też stoisko sympatycznych ludzi prezentujących gady i owady, które można było wziąć na ręce. Cieszyło się sporym powodzeniem, a jego właściciele mieli bardzo dobry kontakt ze zwiedzającymi. Po dłuższym zastanowieniu doszedłem do wniosku, że Festiwal nie mógł mi się podobać ponieważ to nie ja, mówiąc fachowo, byłem jego targetem. Tak naprawdę skierowany on był do ludzi marginalnie zainteresowanych botaniką i samymi roślinami owadożernymi, bardziej do poszukiwaczy sensacji, zainteresowanych kupnem kwiatka na parapet, przychodzących z dziećmi, w dodatku głodnymi. Rozumiem to doskonale, rozumiem również komercyjny zamysł samego przedsięwzięcia. Fantazjując, mogę sobie wyobrazić ten Festiwal skrojony na moją miarę. Przede wszystkim o wiele mniejsza powierzchnia, jasno oświetlona. Rośliny zgromadzone na kilku bliskich płaszczyznach. Żadnych mumii, lwów, zamków i kebabów. Pan z owadami i gadami – jak najbardziej. Poza obszarem ekspozycji sklep z roślinami. I to właściwie tyle. Tak, zdaję sobie sprawę, że to nierealne i niedochodowe.

Druga wystawa była całkowitym przeciwieństwem pierwszej. Zorganizowana w Łódzkim Ogrodzie Botanicznym ekspozycja pod tytułem Grzyby znane i mniej znane zajmowała powierzchnię dużego pokoju. Dobrze oświetlonego pokoju, muszę tu dodać. Pod ścianami umieszczono poziome powierzchnie, na których wyeksponowane były fragmenty różnych biotopów – wrzosowisk, terenów suchych, omszałych lasów. Scenografia była bardzo staranna, fragmenty wybranych środowisk płynnie przechodziły w kolejne, tło zrobione było z roślin, wszędzie dużo było kawałków pni, porostów, roślin runa. No i oczywiście grzyby! Spore nagromadzenie tych znanych i mniej znanych gatunków, rozłożone wśród roślin, bez udawania na siłę, że jeszcze tu “rosną”. Każdy gatunek z nazwą polską i łacińską, do tego tabliczki opisujące ciekawsze z nich. Na ścianach tablice tematyczne, a w drugiej części pomieszczenia różne gatunki nadrzewne wyeksponowane w oddzielnych pojemnikach. Do tego jeszcze oddzielna ekspozycja porostów, też dobrze opisana i przedstawiona. Całość sprawiała niezwykle estetyczne wrażenie. Wszedłem do pomieszczenia wystawowego i od razu odniosłem wrażenie, że nie mam najmniejszej ochoty z niego wychodzić. Chodziliśmy z moim synem w lewo i w prawo, oglądaliśmy różne grzyby, czytaliśmy tabliczki pełne ciekawych informacji i dobrze się bawiliśmy. Mój potomek nie ciągnął mnie do wyjścia, a w końcu wyjął aparat i powiedział, że sam też zrobi zdjęcia i pokaże je Pani od Biologii. Wierzcie mi – to niezwykle rzadkie wydarzenie, odpowiednik pięciu gwiazdek w przewodniku Michelin. Było przytulnie, było schludnie i logicznie, było ładnie. Można było wiele zobaczyć i wiele się nauczyć. A przy okazji całość sprawiała radość – przynajmniej mnie i mojemu synowi. Wystawą opiekowały się sympatyczne Panie, z którymi można było ciekawie porozmawiać i popytać o wystawiane grzyby. Na zakończenie warto jeszcze dodać, że podobna wystawa odbywa się co roku i jest bezpłatna. Moim zdaniem – rewelacja.

Zachęcony grzybową wystawą postanowiłem sprawdzić jak mają się grzyby w naturze. Niestety, czasu było mało, przelecieliśmy więc jak tajfun ogrodowe tereny zalesione. Może to przez pośpiech, a może przez kapryśną pogodę z ostatniego tygodnia, efekty spaceru nie zachwyciły – ot, zaledwie kilka pospolitych gatunków. Do tego kilka szablaków leniwie patrolujących teren nad stawami. Dużo muchówek. Zatrzęsienie biedronek – naszych siedmiokropek (Coccinella septempunctata) i azjatyckich najeźdźców (Harmonia axyridis). A na koniec dwie ocalałe gąsienice pazia królowej (Papilio machaon) wciąż żerujące na fenkule włoskim. Jak na październik i krótki przelot przez Ogród to i tak nieźle.

Na zakończenie dzisiejszego wpisu historyjka lotnicza. Bardzo lubię fotografować małe odrzutowce należące do prywatnych właścicieli i małych linii lotniczych. Jak się okazuje, nawet przy okazji takiego hobby, można nauczyć się wielu interesujących rzeczy. Jakiś czas temu przelatywał nad nami tego typu odrzutowiec, Gulfstream G550 o numerze rejestracyjnym VQ-BLA. Zrobiłem mu zdjęcia, ale spóźniłem się, były chmury, więc nadawały się tylko do wyrzucenia. Z ciekawości jednak poszukałem, do kogo należy ta maszyna. Okazało się, że to prywatny odrzutowiec, a jego właścicielem jest niejaki Lakshmi Mittal. Nie powiedziało mi to zbyt wiele, ale szukałem dalej. I tu niespodzianka. Pan Mittal jak się okazało, jest jednym z najbogatszych ludzi na świecie. Hindus, z majątkiem szacowanym w pewnym momencie na 51 miliardów dolarów. Gigant z branży stalowej, który – uwaga – odkupił od Skarbu Państwa polskie huty stali. Żeby było jeszcze zabawniej – doktor honoris causa krakowskiej AGH. No i proszę – jeden mały samolot przelatujący nad głową potrafi tak poszerzyć wiedzę o świecie. A dzisiejsze zdobycze to:

[SP-MXI] Piaggio P-180 Avanti SP Zoz Lotnicze Pogotowie Ratunkowe
Tu musicie mi uwierzyć na słowo – Piaggio to ta kropka obok Księżyca. Samolot o kształtach rodem z filmów SF, dzieło włoskiego przemysłu lotniczego (my też kiedyś mieliśmy taki przemysł…), najszybszy turbośmigłowiec świata. U nas lata jako karetka pogotowia. Lecąc wydaje niesamowity dźwięk – coś w rodzaju brzęczenia kilkutonowego komara. Tym razem przelatywał mi nad głową na 7000 metrów, niebo było idealne, zrobiłem serię zdjęć i… wszystkie do wyrzucenia. Zostało to z Księżycem jako ciekawostka. Ale jeszcze kiedyś go dopadnę.

[M-DADA] Bombardier Global 6000 Prime Aviation JSC
Firma z Kazachstanu, a samolot ma chyba najbardziej dadaistyczną rejestrację spośród wszystkiego co lata.

[3085] Airbus ACJ319-115(CJ) Czech Air Force
Kolejny czeski wojskowy w ciągu kilku dni. Tym razem flagowy Airbus w wersji VIP.

[9H-VCA] Bombardier Challenger 350 Vista Jet Malta
Maszyna maltańskiej firmy, założonej przez szwajcarskiego miliardera Thomasa Flohra. Bardzo ładny samolocik.

[SP-ENV] Boeing 737-8BK(WL) Enter Air
Polski przewoźnik obsługujący czartery i posiadający całkiem pokaźną flotę. Samolot nie jest jakimś rarytasem, ale akurat zniżał w kierunku Warszawy i ładnie wyszedł oświetlony zachodzącym słońcem.

[UK67006] Boeing 767-33P(ER) Uzbekistan Airways
O ile pamiętam, samolot tej linii był moją pierwszą zdobyczą złapaną za pomocą Nikona. Narodowa linia uzbecka mająca bazę w Taszkiencie. Kiedyś latały dla niej prawdziwe perełki (Iły, Tupolewy, Antonowy), teraz tylko sztampowe Airbusy i Boeingi.

Sorry, the comment form is closed at this time.