lut 182019
 
Bang! Ogłaszam otwarcie sezonu 2019. Co prawda bramy Łódzkiego Ogrodu Botanicznego wciąż pozostają zamknięte, ale pogoda ruszyła ku wiośnie i sezon otworzyć należy. Dzisiaj krótki przegląd tego, co już się obudziło, zakwitło i zazieleniło. Nie zabraknie też pewnej dozy tropikalnej egzotyki pod postacią papugi.

Każdego roku istnieje jedna, bardzo specjalna chwila. To chwila kiedy budzimy się, patrzymy za okno, wciągamy w płuca powietrze i myślimy – ocho, nadchodzi wiosna! I ta oto chwila nadeszła dzisiaj. Co z tego, że nieraz radość jest przedwczesna i zostaje przysypana chwilę później nagłym opadem śniegu. Ważny jest moment, ważna jest moc, która rozchodzi się w całym, przyrodniczym otoczeniu. Tu i teraz.

W piątek temperatura przekroczyła +12C, wyszło słońce i nagle okazało się, że zabrane z domu do pracy grube kurtki, czapki i szaliki nie są już potrzebne. W sobotę było podobnie, ale nie było czasu na spacer. Pozostała więc niedziela. Wybraliśmy się od razu po śniadaniu, nie obiecując sobie cudów, ale mając wielką ochotę na kontakt z przyrodą pozbawioną śniegu. Ja dodatkowo miałem wielką ochotę na kontakt z moim Nikonem i zrobienie jak największej liczby zdjęć. Cel naszej wyprawy musi, z różnych względów, pozostać tajny. Bo i czemu nie. W każdym razie po dotarciu na miejsce od razu można było odetchnąć pełną piersią. Wokoło było dużo drzew, jeszcze szaro-brązowych po niedawnych śniegach i mrozach, ale u niektórych już można było dostrzec pąki. Ptaków było co niemiara! Sikory i kowaliki uwijały się na drzewach, bezustannie wykłócając się między sobą. W poszyciu buszowały, jak zwykle zajęte kosy. Bardzo lubię te ptaki, ze względu na ich niebywałą odwagę. Szukający pokarmu kos rozrzuca gwałtownie liście, przekłada gałązki, skacze na wszystkie strony. Niby jest całkowicie pochłonięty pracą, ale jednak nieustannie kontroluje otoczenie, zerka spod oka na okolicę szukając potencjalnych zagrożeń. Ma bardzo wąską strefę bezpieczeństwa i kiedy wreszcie się w nią wejdzie, prawie go nadeptując, odlatuje na kilka kroków, odwraca się patrząc z wyrzutem, a w powietrzu zawisa nieme pytanie – i po co, ty głupku, przecież już prawie miałem tę larwę… Była też zwierzyna większego kalibru – na łące kilka metrów przed nami wzbiły się w powietrze jakieś popielate ptaszyska. Nie mam pojęcia co to było. Kuropatwy? Z kolei wysoko na niebie rozległ się charakterystyczny krzyk. Podniosłem odruchowo aparat, jednocześnie zwiększając maksymalnie ogniskową. Prawie w zenicie leciały trzy wielkie ptaki wyglądające na żurawie. Niestety, przemieszczały się dokładnie pod słońce – zdjęcie zrobiłem, ale nie nadaje się do publikacji.

Jak widać, początek był bardzo obiecujący. Weszliśmy głębiej między drzewa, tam gdzie zawsze na wiosnę rosną przebiśniegi (Galanthus nivalis). Już z daleka zobaczyliśmy charakterystyczne kępki, o bladozielonej barwie, zwieńczone białymi kwiatami. Nie było ich jeszcze dużo, zaledwie kilka, w tym może ze trzy rozkwitłe w pełni. Ale były! Od tego momentu w umyśle nieśmiało zakiełkowała myśl – może to już koniec zimy? Cieszyliśmy się widokiem tych wczesnowiosennych kwiatów, chłonąc widok czystego nieba i intensywny zapach grzybów.

W odległości kilkudziesięciu metrów czekał na nas kolejny, obowiązkowy punkt programu. To mały lasek, który na wiosnę wypełnia się licznymi kolorami pierwszych kwiatów. Żółty, błękitny i biały tworzą kolorową mozaikę wśród wciąż zalegających, brązowych liści. Wyżej dominuje… hmmmm, jakiś-taki różowawy – nie jestem kobietą, więc wybaczcie brak precyzji w opisie kolorów (chociaż, nie chwaląc się, potrafię odróżnić karminowy od amarantowego) – dość powiedzieć, że w barwy te ubiera się kwitnący wawrzynek wilczełyko (Daphne mezereum L.). O tej roślinie pisałem już wielokrotnie, właściwie piszę o niej co roku, wczesną wiosną. Kwiaty pojawiają się przed liśćmi, bardzo wcześnie, są piękne, a sam wawrzynek silnie trujący. Wczoraj dopiero przygotowywał się do rozwinięcia kwiatów – i był to pierwszy raz w moim życiu, kiedy widziałem go tak wcześnie – do tej pory zawsze zdążył już zakwitnąć. Patrząc na przyrodę wokoło łatwo było zapomnieć, że to przecież dopiero połowa lutego. Na całym obszarze nie było już śladu śniegu, spotkaliśmy może z dwie niewielkie, białe kupki. Natomiast stawy wciąż są głęboko zamrożone i otoczone welonem mgły z parującego gwałtownie lodu.

Nie spodziewałem się żadnych spotkań z owadami o tej porze roku. Tymczasem pod wawrzynkami, na bardzo nasłonecznionej połaci lasu pokrytej jasnymi liśćmi kwitło życie. To “kwitło” może stanowić lekką przesadę, ale jednak coś się ruszało. I to ruszało całkiem dynamicznie. Pająki z rodziny pogońcowatych (Lycosidae) obudziły się już na dobre. I nie tylko siedziały na liściach, ale biegały z miejsca na miejsce szukając swoich pierwszych ofiar. Było ich dużo, były bardzo aktywne i czujne, uciekając przy najmniejszej oznace zagrożenia. Całe połacie liści i kory na pobliskich pniach przybrały barwę czerwoną. To kowale bezskrzydłe (Pyrrhocoris apterus) masowo wyległy, by zażywać kąpieli słonecznych. Ich agregacje były wszędzie, od kilku do pewnie kilkuset osobników. Były jeszcze stosunkowo niemrawe, ale z upływem czasu robiły się coraz aktywniejsze. Do tego w okolicy pełzało kilka biedronek siedmiokropek (Coccinella septempunctata), chwilowo mało ruchliwych, ale już wybudzonych. Z powyższych obserwacji widać, że mój wczesnowiosenny, tradycyjny zestaw bezkręgowców został zaliczony. Brakowało tylko latolistka cytrynka (Gonepteryx rhamni), ale jego widzieli tego dnia moi znajomi, więc też jest już aktywny. W połowie lutego!

Dalsza część spaceru przebiegła już bez większych niespodzianek. Widzieliśmy dwie sarny (Tata, tata – sarny!!!), które były bardzo płochliwe, szybko przemknęły nam przed oczami, tak że nawet nie zdążyłem wycelować aparatu i zapadły się pod ziemię w pobliskim lasku. Na piaszczystych terenach spotkaliśmy ciekawą zagadkę – coś utworzyło małe kopczyki otoczone pierścieniem piasku. Było ich kilkanaście, wszystkie podobne do siebie, a przynajmniej zbudowane w podobnym stylu. Wyglądały jak rysunki z płaskowyżu Nazca i były dla nas równie tajemnicze. Pod pobliskimi dębami leżało dużo żołędzi. Zaczęliśmy je oglądać i okazało się, że większość z nich ma precyzyjnie wykonane otwory, czasem nawet dwa i więcej. Ki czort? Zastanawialiśmy się, co zrobiło te precyzyjne wycięcia? Coś z zewnątrz? A może przeciwnie – jakaś larwa mieszkała w środku i wydostała się przez taki otwór? Zagadkę rozwiązała koleżanka Joanna-botaniczka, co w sumie jest dla mnie, jak to się mówiło w podstawówce, niezłym obciachem. Ale cóż – brak studiów biologicznych ma swoje wady i zalety. Wadą jest to, że całe obszary biologii, którymi się nie interesowałem, są dla mnie nieznane. Jednocześnie jest to zaletą – dzięki temu każdy dzień może przynieść nowe niespodzianki na tym polu. Wracając do wątku – sprawcą otworowego zamieszania jest słonik dębowiec (Curculio venosus) – pięknie wyglądający, niewielki owad. Niestety, pomimo niewinnego wyglądu, z zawodu jest szkodnikiem dębów.

Jak na jeden spacer, w dodatku o tak wczesnej porze roku, wyniki były naprawdę niezłe. Zrobiliśmy dużo zdjęć, widzieliśmy wiele ciekawych rzeczy, wchłonęliśmy sporo świeżego powietrza. Na deser została jeszcze dogrywka w postaci kilku gatunków porostów. O tej porze roku, kiedy nie ma jeszcze zielonych i kwitnących roślin, te organizmy są o wiele lepiej widoczne. Po ich sfotografowaniu, już podczas oglądania zdjęć na ekranie, ujawniają całe swoje piękno – żywe kolory, delikatną i precyzyjną budowę, fantazyjne wzory. To jedno z przyrodniczych brzydkich kaczątek – na codzień niezauważalnych, a jednak pięknych przy bliższym poznaniu. Porosty rosły wszędzie – i na konarach, i na starych kamieniach, i na suchych gałęziach, których wiele leżało w okolicy. Staraliśmy się liczyć i fotografować odmienne gatunki – może kiedyś wyjdzie z tego dłuższy i bardziej edukacyjny wpis na stronę.

A na sam koniec zostały oczywiście samoloty! Kilka dni niebieskiego nieba było dla mnie długo oczekiwaną gratką. Niestety, akurat nie miałem możliwości zajęcia się samolotami, a kiedy miałem, nie leciało nic ciekawego. Przez weekend udało mi się zrobić właściwie jedno ciekawe zdjęcie grupowe A380 Lufthansy wraz z Księżycem. Za to podczas wczorajszego spaceru trafiła się ciekawa maszyna. Beechcraft King Air 350 o rejestracji SP-TPU jest własnością Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej, a dokładniej Inspekcji Lotniczej. Jego zadaniem jest kontrolowanie wszelkich (radiowych i optycznych) urządzeń zabezpieczenia ruchu lotniczego będących na wyposażeniu polskich lotnisk. Samolot wyposażony jest w bogatą aparaturę pomiarową sprawdzającą poprawność działania systemów ILS, VOR, DME czy NDB. Charakterystyczne i bardzo rozpoznawalne jest jego barwne malowanie – stąd jest on potocznie zwany “Papugą” (ten pseudonim jest nawet wymalowany na samym samolocie) i bardzo lubiany przez entuzjastów lotnictwa. Papuga latała nad Łodzią przez większą część dnia prowadząc swoje pomiary, a nas ciesząc każdym przelotem. I tak minęła ta pierwsza niedziela wiosny w zimie. Oby kolejne były podobne.

  4 komentarze to “Zimowa papuga”

  1. A myślałem że jednak będzie prawdziwa papuga! 🙂

  2. Fajne kadry.Na moim blogu też pojawiły się już przebiśniegi.

    Już niedługo będę miała blog na nowej domenie. Na razie szablon jest pusty, ale zapraszam na http://listymalowane.wordpress.com

  3. Pozdrawiam z nowego bloga na WordPressie. Wywalili nas z Bloxa, mam nadzieję że tu znajdę czytelników. Nie znam blogerów fotograficznych z WordPressa…

Sorry, the comment form is closed at this time.