W ciągu czterech dni przejechaliśmy prawie 1000 kilometrów w celu przewiezienia naszego potomka-łyżwiarza z jednego obozu na drugi. Tak się bowiem składa, że w naszym kraju lodowiska (poza tymi w górach), są zamykane w sezonie letnim. Wiadomo – są wakacje, dzieci mają dużo czasu, po co niby miały by mieć możliwość korzystania z lodowisk – jeszcze by się przewróciły, albo co. Inne podejście mają do tego zagadnienia Czesi i Słowacy. Tam każde większe miasteczko ma własne, działające okrągły rok, lodowisko. Dzięki temu większość letnich obozów łyżwiarskich organizowana jest z wykorzystaniem bazy treningowej naszych południowych sąsiadów. Tak było i w naszym przypadku. Kończył się jeden obóz w okolicy Żywca, zaczynał kolejny w Krynicy Górskiej.
Cztery dni wypełnione do ostatniej minuty trudno nazwać wypoczynkiem, ale zawsze fajnie jest zmienić klimat i zobaczyć coś nowego. W górach żyją zupełnie inne owady, rosną inne rośliny, a i widoki też stanowią dodatkową atrakcję. Wycieczka zaczęła się od “zabawnego” nieporozumienia. Rozmawialiśmy o górach w okolicy Korbielowa i stanęło na tym, że pójdę zdobyć jeden powszechnie znany szczyt. Z jakichś tajemniczych powodów wydawało mi się, że jest on blisko naszej bazy, jest niewysoki i łatwy w podejściu. Zacząłem z entuzjazmem i w szybkim tempie – miałem tylko cztery godziny czasu na wycieczkę. Początkowo szedłem z aparatem, robiłem trochę zdjęć owadów, a trochę krajobrazów. Podejście robiło się coraz cięższe, w dodatku szedłem stromą drogą wśród łąk, a tego dnia był diabelski wprost upał. Przeszedłem tak dobre półtora kilometra i już zaczynałem odczuwać lekki dyskomfort w mięśniach łydek. Nie przejmowałem się tym zbytnio – przecież szczyt miał być zaraz, pewnie za tym podejściem. Spotkałem jakąś wspinającą się parę z GPS-em i grzecznie pytam ich – ile jeszcze do końca tej góry. Na co pan odpowiada, że dobre 5 kilometrów. Pomyślałem sobie – e, wariat jakiś, albo nie dogadaliśmy się, o którą górę chodzi. Ruszam więc dalej. Krajobraz zmienia się. Raz są to piękne, jodłowe lasy, w których ścieżka wiedzie po zboczu, korzeniach, przecinana licznymi strumieniami. Za chwilę las się kończy i jestem na górskiej hali, z której widoki roztaczają się w dół na Korbielów, dalej na Żywiec i okoliczne góry. Było by bardzo fajnie, gdyby nie ten upał. Idę już od dłuższego czasu i nie mam pojęcia ile jeszcze zostało do szczytu. W końcu, po bardzo stromym podejściu, następuje wyjście na idylliczny mostek nad strumieniem, w oddali widać drewniane schronisko, powyżej ścieżkę i wspinających się ludzi. Aha, czyli już niedaleko. Korzystając z okazji wypijam półtora litra wody mineralnej, chwilę odpoczywam i ruszam dalej. Owadów przestałem szukać już jakiś czas temu. Idę i dyszę, patrzę w górę i zastanawiam się, jak daleko jeszcze do tego […] szczytu. Po wyjątkowo stromym podejściu droga skręca w lewo i mym oczom ukazuje się dobry kilometr skalistej ścieżki, która w żadnym wypadku nie jest łagodna. Ale nic to – doszedłem tak daleko, nie będę się wygłupiał i zawracał. Pewnym problemem jest fakt, że wykorzystałem już większość czasu z moich czterech wolnych godzin. Ostatni odcinek jest ciężki, ale o dziwo nie tak ciężki jak sam początek. Jest bardzo stromo, ale dużo chłodniej. Wokoło rośnie kosodrzewina, więc podczas wspinaczki można cały czas podziwiać piękne widoki. Wreszcie jest! Zdobyłem górę. Patrzę na tabliczkę – Pilsko – ponad 1500 metrów. Panorama wynagradza poświęcenie. Dookoła widać kawał Polski, Słowacji i Czech. Jest Żywiec, są jakieś słowackie jeziora, widać też całe Tatry. Oczywiście, jest też satysfakcja. Wszedłem, nieprzygotowany, jak ostatni głupek, ale dałem radę i jestem na górze. Niestety, magiczna chwila trwa krótko, czas mnie goni i już trzeba rozpoczynać proces odwrotny. Jest to proces długotrwały i bolesny, ale w sumie – warto było!
Po zdobyciu Pilska obiecuję sobie, że więcej nie będę się w ten sposób wygłupiał. Dzień później i kilkaset kilometrów dalej, wyruszam na szlak w Krynicy. Tym razem jestem przygotowany, mam plecak, wodę, jakiś lokalny, chlebowy placek. Pogoda? Dzisiejszego dnia zapowiadają apogeum upałów. Postanawiam skupić się na szukaniu owadów, podziwianiu widoków i ogólnym odpoczynku w marszu. Okolice są piękne, góry niższe i bardziej zalesione, szlak biegnie głównie przez lasy, czasem tylko otwiera się na nasłonecznione polany i łąki. Stromo nie jest, da się wytrzymać i tempo i pochyłości. Poza tym mam więcej czasu i nie muszę już szarżować żadnej góry. Najlepsze jest to, że w ogóle nie ma ludzi. Tylko las, góry i ja. Wokół panuje całkowita cisza, przerywana jedynie śpiewem ptaków i szemraniem strumyków. Łażę tak całe przedpołudnie, w końcu osiągam punkt, w którym muszę zawrócić, bo nie dałbym rady wrócić. W drodze powrotnej oczywiście zmieniam zdanie, bo widzę w dole piękną łąkę, która musi być pełna owadów. Schodzę na nią, zejście jest diabelskie, bardzo strome, w dodatku w pełnym słońcu. Na miejscu jestem już tak zmęczony, że nawet nie mam ochoty gonić za owadami. Cała łąka jest zresztą dosłownie wysmażana przez promienie słońca siekące jak jakieś lasery. Płynie ze mnie woda, ile może być tu stopni? Pewnie powyżej czterdziestu. Oczywiście, kiedy się już zeszło, trzeba jeszcze wejść. I znów ostatni odcinek jest potwornie trudny, pot leje się ze mnie, a nogi ledwie się ciągną. Wracam do bazy po sześciu godzinach ciągłego łażenia. Czas na obiad, a po nim… trzeba iść w góry – przecież po to tu przyjechaliśmy!
Krynica to oczywiście nie same górskie szlaki. Jest tu wiele ciekawych miejsc i atrakcji, przede wszystkim domy zdrojowe z wodą smakującą jak ścieki z kanału. Samo miasteczko jest bardzo ładne, pełne drewnianych, przedwojennych willi, pomników, kwietnych rzeźb. Jest lokalna Góra Parkowa, na którą można wjechać najstarszą kolejką, jest deptak, są pamiątki związane ze sławnymi gośćmi i kuracjuszami. Jest tu co robić i każdy powinien znaleźć coś dla siebie.
Pora przejść do sedna, czyli do bezkręgowców. Niestety, z tymi było bardzo krucho. Najwięcej było oczywiście bąków, ale o nich za chwilę. Być może przyczyną była upalna pogoda, brak czasu i szybkość mojego górskiego przelotu, ale nie udało mi się znaleźć prawie nic interesującego. Na poboczach ścieżek było trochę chrząszczy i muchówek. Motyli było bardzo mało – widziałem kilka górówek, jednego pazia, a poza nimi tylko gatunki, które widuję na codzień w Łodzi. Bardzo mało było błonkówek – oprócz kilku rośliniarek nie zauważyłem nic godnego uwagi. Pająki? Spotkałem jednego, za to bardzo fajnego. Dryguś zmienny (Aelurillus v-insignitus), bo o nim mowa, siedział sobie na kamienistej drodze wygrzewając w promieniach słońca. Niestety, kiedy podszedłem, szybko zwiał w pobliskie zarośla. W stosunku do Łódzkiego Ogrodu Botanicznego jest to ogromny kontrast. Tu każda roślina jest dosłownie oblepiona różnymi gatunkami bezkręgowców, a ja takie nagromadzenie uważam za coś naturalnego. W górach owady były nieliczne i trzeba było się za nimi nabiegać. Nic więc dziwnego, że zdjęć nie przywiozłem dużo, a w dodatku na części z nich są trupy…
Nie zawiodły jedynie muchówki, a w szczególności tytułowe bąki, czyli przedstawiciele rodziny Tabanidae. Tu mała dygresja. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że prowadzę zażartą krucjatę przeciwko nazywaniu trzmieli “bąkami”. Ludzie drodzy – trzmiel to trzmiel i z bąkiem nie ma nic wspólnego! W przyrodzie bąki są jedne (nie licząc ptaków) – to muchówki. W Polsce występuje ich około 50-ciu gatunków. Są w przeważającej części duże, krępej budowy, wyposażone w wielkie, kolorowe oczy. Nic w tym dziwnego, ponieważ podczas szukania zdobyczy używają głównie narządu wzroku. Samica stara się znaleźć dużego ssaka, wylądować na nim, a następnie korzystając z pokaźnego aparatu gębowego, wyssać z niego krew. Ta jest oczywiście potrzebna do złożenia i rozwoju jaj. Larwy bąkowatych żyją w środowisku związanym z wodą. Część z nich jest drapieżnikami, inne zadowalają się martwym pokarmem.
Niedawno pisałem o muchówkach i o tym, że części z nich zdecydowanie nie lubię. Bąki zaliczają się, z oczywistych względów, do tych nielubianych. W zakres pojęcia “duży ssak” wchodzą też ludzie, którzy bardzo często są atakowani przez te dość nachalne owady. Ugryzienie przez przedstawiciela bąkowatych jest niezwykle bolesne – mucha po prostu przecina skórę za pomocą ostrej części aparatu gębowego – a do tego mogą prowadzić do nieprzyjemnych komplikacji. Po pierwsze u osób wrażliwych następuje silna reakcja alergiczna, po drugie Tabanidae mogą przenosić bakterie chorobotwórcze i groźne pasożyty. Jak widać z powyższego, lepiej nie dać się ukąsić. Jak to wyglądało podczas moich górskich wycieczek? Na początku był szok. W Ogrodzie Botanicznym widuję bąki kilka razy w ciągu sezonu. W górach pojawiły się od razu po otwarciu drzwi samochodu. A potem towarzyszyły mi przez cały czas. Kiedy szedłem górską, nasłonecznioną ścieżką podrywały się kolejno i zaczynały mnie okrążać. Było ich dużo, siedziały na ziemi i zaliczały się do różnych gatunków. Lot bąków jest cichy i raczej nie da się ich usłyszeć. Moim sprzymierzeńcem było słońce – idąc widziałem swój cień i cienie małych prześladowców ruszające się wokół niego. Na moją korzyść działała też zbytnia pewność siebie napastników. Podejrzewam, że podczas atakowania koni czy krów siadają w okolicach ich kolan, a biedne zwierzaki nie bardzo mogą sobie poradzić z pozbyciem się much. Podobnie miała się sprawa z atakiem na mnie – bąki krążyły wolno wokół, a potem siadały gdzieś na nogach. Następnie wysuwały swój aparat gębowy i próbowały przeciąć mi skórę i zacząć ucztę. Tak się jednak złożyło, że miałem luźnie dżinsy i żadnej to się nie udało. Za to ja zaliczyłem wiele trafień zakończonych zejściem napastnika. Walka nie była trudna, ale uciążliwa. Zamiast szukać innych owadów, przez cały czas musiałem zachować czujność i sprawdzać czy coś na mnie nie siada. Muszę przyznać, że był to jeden ze zdecydowanych minusów pobytu w górach. Poniżej zamieszczam kilka zdjęć bąkowatych. Część jeszcze żywych, część już po spotkaniu z moją ręką. Nie jestem specjalistą, więc nie próbowałem identyfikować gatunków. Najmniejszy z nich jest, jak sądzę, jusznicą deszczową (Haematopota pluvialis), wyjątkowo podstępnym i uciążliwym zwierzęciem. Mam nadzieję, że materiał pozwoli lepiej poznać swojego wroga, no i odróżnić go od poczciwego trzmiela.
7 komentarzy to “Zbijam bąki”
Sorry, the comment form is closed at this time.
No, no, zdobyłeś “małą górkę” Pilsko, gratulacje. 😉 Góry to podstępne twory, wiem coś o tym.
Jak tak czytam Twoje bąkowe opisy, to się cieszę, że nigdy żadnego z nich nie spotkałam.
Ale nigdy-nigdy? W Łodzi, a przynajmniej w mojej okolicy prawie ich nie ma. W Ogrodzie pojawia się czasem jakiś zabłąkany ślepak. Ale już na leśnej działce 30 km od miasta jest ich całkiem sporo. A w górach to już prawdziwy tłum. Żaden mnie nie ugryzł, ale pamiętam te ugryzienia z kolonii w dzieciństwie – bąbel na pół nogi…
Nigdy-nigdy. Mimo, że w dzieciństwie większość wakacji spędzałam na rozmaitych terenach niezurbanizowanych. Jakoś tak miałam szczęście. Żadnych bąbli na pół nogi, brr. W Warszawie też ich najwyraźniej nie ma.
O! Grzegorz – Janósz gur:D
Od mniej więcej dwóch lat staram się nadrabiać ponad 30-sto letnie górskie zaległości. Byłem już w Tatrach, Karkonoszach, Górach Stołowych, Górach Sowich i Kamiennych, zaś trochę wcześniej w Masywie Śnieżnika, Beskidzie Wyspowym i w Pieninach.
Z doświadczenia wiem, że nie da się pogodzić roli turysty – zdobywcy górskich szczytów i roli fotografa – przyrodnika. Tu mamy typowy przykład na zasadność stwierdzenia: “mieć ciastko i zjeść ciastko”. Albo jesteśmy zorientowani na cel (piękna korporacyjna, mentorska nowomowa, prawda?), wyobrażony Śnieżką, Babią Górą czy innymi Czerwonymi Wierchami, albo potrafimy z niego zrezygnować, by zostać na łące, na odsłoniętej skalnej murawie, w cieniu starych smreczyn, jedlin lub buczyn – i przystanąć, fotografować, podziwiać.
Wyjątek mogą stanowić krótkie trasy spacerowe oraz łagodne podejścia na bliskie parkingowi, kwaterze lub schronisku szczyty lub przełęcze.
Jestem póki co na etapie zaliczania poszczególnych atrakcji. Bardzo rzadko udaje się planować wycieczkę obliczoną na maksymalne nagromadzenie osobliwości przyrodniczych. Dlaczego – patrz powyżej.
Dlatego wolę niziny i spokój, który niesie ze sobą obcowanie z ich przyrodą – cierpliwie, niespiesznie, bez ram czasowych.
Natomiast jeśli chodzi o cele zdrowotne, kondycyjne – jak najbardziej, góry stanowią dobry poligon do badań swojej wytrzymałości, formy fizycznej i psychicznej. Stąd – mimo wszystko – polecam co jakiś czas udać się na podbój dumnie wypukłych form ukształtowania terenu naszego kraju.
Wypraszam sobie Janósza – miałem trampki, a nie klapki 🙂
Niestety, mam taką naturę, że chcę zrobić w założonym czasie maksymalnie dużo rzeczy. Stąd ze wszystkich urlopów wracam potwornie zmęczony, bo przecież trzeba było zobaczyć jeszcze to i tamto, pójść w kolejne miejsce, pogonić za egzotycznym robalem… Nie po to jadę na wakacje, żeby marnować czas na plaży 🙂 A w górach tak się nie da – szybko nauczą pokory i pokażą granicę. Ale mimo wszystko wziąłem aparat, bo niby jak mógłbym pójść bez niego?
W dziedzinie gór też mam wieloletnie zaległości i chętnie bym je nadrobił. Tylko zawsze coś innego wypada i jakoś w rejony górskie wpadam na trzy dni w ciągu których chcę zrobić wszystko na raz, a potem efekty są słabe. A nie umiem, tak jak piszesz 🙂 Pójdę na łąkę fotografować, to zaraz zobaczę nad sobą górę. A jak jest góra, to jest wyzwanie i trzeba na nią wejść. A jak się wejdzie, to o zdjęciach owadów można zapomnieć. I tak w kółko 🙂
Przy okazji mała zagadka lotnicza – jaki samolot widać na zdjęciu po prawej od tabliczki z Pilska :-)?
Przez TUSIN i BABKO… musi jaki Arab na superjambo. Nie podawaj wyjaśnienia, dopóki nie trafię, pisz tylko tak/nie.
Długo nie musiałeś zgadywać 🙂 Arab – tak, superdżambo – tak. Emirates. Zrobiłem zbliżenie, ale ręka mi się trzęsła, więc tylko dokumentacyjnie.