lip 262020
 
Dzisiaj prawdziwe wyzwanie dla czytelnika. Swobodny strumień, a właściwie rzeka świadomości, wypływająca wprost z balkonowego leżaka. Temat potraktowałem lekko i wakacyjnie, nie będzie żadnych trudnych nazw i naukowych wywodów. Chętni zawsze mogą sobie coś doczytać na Researchgate. Na koniec poznamy też Mój Ulubiony Słup [TM].

W ciągu ostatnich tygodni miałem okazję spędzić sporo czasu na moim balkonie. Jak co roku zieleń wyrosła bujnie ze wszystkich skrzynek i innych zakamarków. Niestety, coraz bardziej ekspansywna jest gwiazdnica pospolita (Stellaria media), która wszędzie rozrzuca swoje małe nasionka. Nazwa piękna i po polsku, i po łacinie, ale gatunek wybitnie uciążliwy. Kiedy wychodzę na balkon po powrocie z pracy, wygląda on jak śmietnik. Podłoga zasłana jest w równej części drobnymi fragmentami gliny z domku dla owadów, sparaliżowanymi gąsienicami stonek i nasionami wspomnianej gwiazdnicy. Inne rośliny muszą być bardzo wytrzymałe albo sprytne, żeby przebić się przez gęsty parasol. Udaje się to liliowcom, kilku odmianom groszku i jeszcze paru gatunkom. Na samym dole mam trzy nowe skrzynki napełnione nową ziemią. W nich wszystko rośnie prawidłowo – pojawiają się trawy, koniczyna, jakieś drobne rośliny o ciekawym kształcie. Jednak widać, że nawałnica nasion Stellarii dotarła i tutaj i za rok ten obszar też będzie stracony. Chyba, że zdecyduję się na radykalną przebudowę całej, balkonowej scenografii, do której zbieram się od jakiegoś czasu. Wtedy cała ziemia zostanie wymieniona na nową, a roślinność balkonowa przeżyje restart od zera. Tymczasem siadam z książką na leżaku, ale zamiast czytać przebiegam wzrokiem przez moje przyrodnicze królestwo. Za plecami mam dużą skrzynię, z której wychylają się liliowce, a po ścianach pełzną pędy pnączy rozwijające swoje ogromne liście. Na parapecie po lewej stoją dwa domki dla owadów, w których teraz trwa nieustająca krzątanina. Poniżej nowe skrzynki z roślinnością łąkową wabiącą duże ilości zapylaczy. Dalej różne donice i skrzynki, z których zwieszają się różne rośliny. W głębi stoją doniczki z niewykorzystaną trzciną, która stała się domem dla smukłych, czarnych błonkówek. Nisko na regale stoi hit tegorocznego lata – Prokulankarium – małe akwarium pełne mchów, liści i spróchniałego drewna, zasiedlone przez kilka gatunków równonogów. A na podłodze pod nim – plastikowe wiaderko wypełnione roślinnością i wodą z pobliskich stawów. Ważnym elementem są dwa wiatraczki, raźno kręcące się na wietrze. Przymocowałem je po obu bokach balkonu, w celu odstraszania gołębi. Z ich kupnem związana jest zabawna historia. Jakiś czas temu zastanawiałem się, co zrobić, żeby pozbyć się problemu niechcianych ptaków. Sztuczne kruki nie działają – są na kilku balkonach w bloku i zawsze obok nich dumnie siedzą żywe gołębie. Siatki, frędzle, kolce? Bez sensu zupełnie – więcej z nimi problemów niż pożytku. Wreszcie wymyśliłem – wiatraczki – kolorowe i hałasujące na wietrze. Z zapytaniem udałem się do skarbnicy wiedzy, czyli internetu. Po wpisaniu frazy o wiatraczkach odstraszających ptaki wyskoczyło mi sporo rezultatów. Oczywiście były to SPECJALNE wiatraczki, stworzone do odstraszania ptaków, certyfikowane, zbadane i przetestowane przez Instytut Odstraszania Ptaków Z Balkonu. Najzabawniejsza była ich cena – średnio zbliżona do stu złotych za kawałek plastiku na kijku. Dałem sobie spokój. Po pewnym czasie chodziłem po jednej z łódzkich galerii handlowych i nagle w głowie zakiełkował mi pomysł. Wszedłem do sklepu dla dzieci “Smyk” i – tak jest! – one tam były. Wiatraczki przeznaczone do mocowania na wózkach. Niesamowicie obciachowe, ociekające agresywnymi kolorami, skrzące się brokatem – dokładnie takie, jakich potrzebowałem do odstraszania. Najlepsza była cena – osiem złotych za sztukę. Nie posiadały certyfikatu odstraszania, ale od samego patrzenia na nie krwawiły oczy. Wziąłem dwa. Przez pierwsze kilka tygodni sprawdzały się znakomicie. Ptaków nie było. Potem oczywiście się przyzwyczaiły i znów zaczęły przyłazić. Ale przyzwyczaiłem się również i ja. Kręcące się wiatraki rzucają fajne refleksy na ściany w pokoju, terkocą wesoło i ogólnie tworzą klimat zbliżony do Wiedźmina 3. Zostaną, a kiedy się rozlecą, kupię sobie nowe.

Rozkładam książkę usiłując czytać, ale co chwilę na stronicach ląduje kawałek gliny albo innego śmiecia. To osy z domku dla owadów czyszczą przed złożeniem jaj kolejne trzcinowe rurki. Są przy tym leniwe (albo efektywne) – łapią mały kawałek starego budulca, startują z nim, odlatują może na pół metra i zrzucają na ziemię, a potem zawracają i proces się powtarza. Tak się składa, że w tej odległości znajduje się mój leżak i to ja jestem wysypiskiem owych śmieci. Odkładam książkę i zaczynam obserwację. W domku składają jaja dwa bardzo podobne gatunki błonkówek – Symmorphus crassicornis i Symmorphus murarius. Różnią się nieco wielkością i rysunkiem na grzbiecie, ale zwyczaje mają podobne i zazwyczaj żyją w zgodzie. Samice albo czyszczą kolejne rurki, albo wracają do nich ze złowionymi larwami stonkowatych, albo zamurowują kolejne komórki. Praca wre, jednocześnie przy domku zdarza się powyżej dziesięciu owadów. Od czasu do czasu wybuchają lokalne konflikty, ale sprzeczki terytorialne są krótkie i po chwili znów wszyscy pracują w zgodzie. Osy przelatują mi przed oczami, brzęczą usypiająco. Od czasu do czasu zdarzy się jednak coś wyjątkowego. Obserwuję jedną z samic wracającą ze stonką w objęciach. Szybko ląduje, przebiega kilka kroków i już ofiara znajduje się w rurce. Po chwili błonkówka odlatuje. Jednak coś poszło nie tak, zaraz po odlocie w otworze pojawia się larwa, która powinna być sparaliżowana. Widać, że nie jest w pełni sił, ale mimo tego wypełza na zewnątrz, czołga się pomiędzy rurkami i pac! – spada na rozgrzany parapet. Przyspiesza, niezdarnie łazi w te i we wte, a potem spada jeszcze niżej, na płytki podłogowe. Tam przepełza jeszcze kilka centymetrów, po czym nieruchomieje. Widocznie trucizna zadziałała z opóźnieniem, a może co innego było przyczyną? Tego nie dowiemy się nigdy. Chwilę później inna osa z kolejną ofiarą usiłuje wlecieć do pokoju. Zaczepia się na firance, więc wstaję i dla obopólnego dobra namawiam ją do zmiany kierunku. Trochę się szamoczemy i złapana stonka w końcu ląduje na dachu domku, a naburmuszona osa odlatuje. Co poradzić – chciałem dobrze. Przyglądam się larwie – ta wydaje się być dobrze unieruchomiona. Co ciekawe, co jakiś czas podlatują do niej inne osy, lądują, oceniają, ale potem odlatują. W końcu pojawia się kolejna, która siada na larwie, bada ją, po czym chwyta odnóżami, obraca i zaczyna żądlić. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy to prawowita właścicielka zdobyczy, czy zupełnie inny owad. Dlaczego poprzednie odleciały? Czy wyczuły jakiś ślad chemiczny osy? A może nieruchomą larwę uznały za martwą? Dlaczego w takim razie ostatnia nie zachowała się podobnie? Czy to była osa, którą zrzuciłem z firanki i która rozpoznała swoją ofiarę? Dlaczego ponownie ją żądliła? Całe mnóstwo pytań i żadnej sensownej odpowiedzi. Pozostaje tylko obserwacja i zgadywanie. Oraz czytanie artykułów na ten temat, które być może coś wyjaśnią. Mija trochę czasu, skupiam się na samicach murujących wejścia do rurek. Te przynoszą w żuwaczkach grudki mokrej ziemi, rozrabiają ją, mielą, a następnie warstwami rozprowadzają w rurce zaczynając od ścianek i zamykając po pewnym czasie komórkę. Potem pogrubiają powstałą ściankę, na sam koniec zaś dokładnie gładzą powierzchnię. Na regale postawiłem im specjalnie przygotowaną misę z gliną. Zignorowały ją całkowicie, aż w końcu glina zaczęła zarastać samosiejkami. Na podłodze postawiłem wiadro z wodą, z dużą ilością roślin, żeby miały tam łatwy dostęp i się nie potopiły. Jeszcze nie widziałem, żeby jakaś z niego skorzystała. Zamiast tego wolą wyschniętą glinę z pierwszego domku dla owadów. Podlatują do niego, zaczepiają się o pionową ścianę i mozolnie zlizują materiał. Miejsca jest mało, więc co chwila wybuchają sprzeczki, kiedy jedna osa przypadkowo spada na te poniżej. Drugie wyrobisko znajduje się w jednej ze skrzynek na regale. Pada tam cień, w skrzynce stoi trochę wody. Między roślinami utworzył się szpaler, a w powietrzu krąży cała chmara Symmorphusów. Wygląda to jak samoloty oczekujące na pozwolenie na lądowanie. Jedna osa zbiera ziemię i odlatuje. Momentalnie w tym miejscu ląduje kolejna, a inne czekają w powietrzu. I tak w kółko. Dlaczego akurat to miejsce tak im odpowiada? Po raz kolejny – nie mam pojęcia.

Balkon to nie tylko osy. Południowe słońce rozgrzewa betonowe powierzchnie, a na nich polują skakuny. Nie wiem, czy to moim lokatorzy, czy też nomadzi przemierzający całą powierzchnię bloku. Ważne, że są i jest ich całkiem sporo. Nie ma nic przyjemniejszego, niż oglądanie skakunowych podchodów do ofiary. Skradania się, okrążania i wreszcie próby ataku. Mimo swoich niewielkich rozmiarów to prawdziwi wojownicy – nieustraszeni, sprytni i skuteczni. W roślinnych zaroślach siedzą ćmy. Przyleciały tu w nocy, a teraz zostały żeby przeczekać jasny dzień. Czasem, kiedy podlewam rośliny albo sięgam po coś dłonią, zrywają się do panicznego lotu nie dając się sfotografować. Zdarzają się też mniejsze gatunki. Od kilku lat na balkonie wylęgają się miernikowce. Niestety, w tym roku prawie ich nie widuję. Nie wiem, czy rozminęliśmy się jakoś, czy może w ogóle ich nie było. Pomiędzy kwiatami zawisają małe muchówki z Syrphidae. Zachwycają swoim lotem, kolorami i refleksami światła odbitego w skrzydełkach. Nieopodal zaczaił się na nie kolejny sprawny myśliwy – to również muchówka, mały łowik -prawdopodobnie jakaś Dioctria. Nieco poniżej znajduje się balkonowy staw to też siedlisko wielu zwierząt. Na powierzchnię co jakiś czas wychodzą ślimaki – kilka gatunków zatoczków, wielkie błotniarki. W środku, pomiędzy roślinami woda aż się gotuje od ruchu różnych bezkręgowców. Koła ekosystemu kręcą się sprawnie, napędzane energią słoneczną i instynktem przetrwania. Co jakiś czas wychodzą stamtąd niewielkie gatunki ważek i jętek. Trafia się też prawdziwy rarytas w postaci chruścika. Po raz pierwszy na moim balkonie.

Tymczasem do domku dla owadów podlatuje jakiś chudy jegomość. To niewątpliwie kolejna z błonkówek, niewielki kleptopasożyt – Gasteruption sp. Jest nieprawdopodobnym anorektykiem, cud że nie połamie się w czasie lotu. Jednak pozory mylą – to nie on jest tu ofiarą. Wolno krąży wokół rurek, ocenia je, podlatuje czasem bliżej przysiada. Wokół przepychają się osy, potrącając go co chwilę, albo wręcz zwiewając podmuchem wiatru spod swoich skrzydeł. Anorektyk jest jednak cierpliwy i nie zdradza śladów strachu czy zdenerwowania. Z jego odwłoka wystaje długa rurka – to oczywiście pokładełko, dzięki któremu owad wwierci się w ziemię zamykającą komórki os i złoży w nich swoje jajo. W pewnym momencie wokół domku krążą trzy samice Gasteruption. Wybierają oddalone miejsca, nie wchodzą sobie w drogę. Mają spory wybór ponieważ, jak czytałem, swoje jaja mogą składać w gniazdach os i murarek. Niestety, nie dane było mi oglądać tego procesu, dzisiaj błonkówki przybyły rozpoznać teren i nie podjęły dalszych działań. Na przedniej ściance domku przemyka kolejny gość. Jest bardzo mały, ale jego połyskliwy pancerzyk co chwilę rzuca refleksy światła. Szczegóły można rozpoznać dopiero na wyświetlaczu aparatu. To kolejna rozbójnicza błonkówka, prawdopodobnie Monodontomerus sp. Wyróżnia ją widoczny na zbliżeniach zielony kolor oraz krótkie pokładełko. W przeciwieństwie do przedstawicieli Gasteruption, ten owad prowadzi zwiad na piechotę. Co chwila znika w zakamarkach między rurkami, wynurza się, przechodzi dalej. Jest na tyle mały, że osy nie zwracają na niego uwagi, porusza się więc całkiem swobodnie. Cel jest oczywiście ten sam – złożyć jajo w przygotowanej przez kogoś komórce, zapewnić swojej larwie pożywienie, a gatunkowi przetrwanie. To najważniejsze w przyrodzie. O obu powyższych gatunkach szukałem informacji w pracach naukowych. Moje koleżanki i koledzy – zawodowo zajmujący się biologią – często śmieją się ze mnie, że uprawiam rodzaj biologii XIX-to wiecznej, systematyczno-opisowej, a przecież mamy XXI-y wiek, epokę barcodingu DNA, komputerowych baz danych i innych takich. A jednak – czytam te prace naukowe i co chwila natykam się na stwierdzenia typu – nie wiemy czym żywią się postacie larwalne, nie do końca znamy proces rozwoju tego gatunku, brak danych o organizmach, na których pasożytuje. Nie wszystko da się załatwić nowoczesną techniką, potrzeba coraz więcej obserwatorów. Co chwila odkrywamy nowe gatunki, a lista tych nie do końca opisanych wydłuża się coraz bardziej. Na tym obszarze ważną rolę odgrywa rozpowszechniona na Zachodzie citizen science – zlecanie części badań czy obserwacji zaangażowanym amatorom. Dla nich to przygoda i wielka satysfakcja, ponieważ mogą brać udział w poważnych projektach i przyczynić się do postępów nauki. A dla profesjonalistów pomoc na czasochłonnych etapach badań. Szkoda, że w naszym kraju tego typu działania nie są jeszcze tak popularne i rozwinięte.

Wróćmy jednak na balkon. Na wprost mojego leżaka stoi niewielkie akwarium. To zdecydowany numer jeden tego sezonu. Kiedyś miałem w nim małe paludarium z roślinami owadożernymi, ale jak to bywa w moim ogrodnictwie, po pewnym czasie odeszły one w niebyt. Zbiornik wypełniłem ziemią z lasu bukowego, rozkładającymi się liśćmi, próchnem. W górnej warstwie dorzuciłem sporo próchniejącego drewna, mchów, ze dwa kawałki skał wapiennych. Po pewnym czasie z ziemi zaczęły spontanicznie wyrastać różne rośliny, a wśród mchów i na drewnie pojawiły się owocniki grzybów. To oczywiście moje Prokulankarium – siedziba równonogów. Do tej pory udało mi się w nim zgromadzić pięć różnych gatunków tych ciekawych stworzeń. Przyniosłem je z lasów, parków, czterech różnych cmentarzy, a nawet patio w moim zakładzie pracy. Jak się okazało, jest ono bardzo zróżnicowanym i bogatym ekosystemem. Podczas jednej z wizyt w Ogrodzie spotkałem chrząszcze z gatunku Phyllopertha horticola. Od dawna chciałem hodować w domu jakieś skarabeusze. Zabrałem je więc wraz z dużą ilością płatków kwiatów, na których żerowały. Chciałem zrobić im sesję foto i umieścić w otwartym zbiorniku równonogów, żeby mogły swobodnie odlecieć. Okazało się, że spodobało im się na tyle, że zostały. Widziałem nawet kopulujące pary, niewykluczone, że samice złożyły też jaja. Z kolei w czasie jednej z ostatnich wizyt na cmentarzu udało mi się spotkać kolejny ciekawy gatunek – to krocionóg Cylindroiulus caeruleocinctus. Zebrałem ze sobą kilka osobników, które również znalazły nowy dom w Prokulankarium. Mam nadzieję, że się zadomowią i dadzą od czasu do czasu poobserwować. Balkonowy zbiornik jest tak ciekawy i sprawia mi tyle radości, że mam już plan na kolejny – większy i bardziej zróżnicowany. Ten będzie zabezpieczony siatką i stanie w moim pokoju.

Od czasu do czasu wstają z leżaka i udaję się do kuchni, której okno wychodzi na przeciwną niż balkon stronę bloku. Roztacza się z niego widok aż po północno-zachodni horyzont, pełen lasów i łąk. Bliżej natomiast tkwi słup z nadajnikami GSM. Przez wiele lat go nie było, potem pojawiły się pogłoski, że będzie. Od razu rozpoczęła się inicjatywa obywatelska, zbieranie podpisów, protesty. Mnie też się to nie podobało. Nie to, żebym wierzył w teorie spiskowe o kontroli umysłów przez słupy GSM, ale zwyczajnie bałem się, że popsuje mi czysty do tej pory widok. Protesty na nic się zdały, słup się pojawił i na początku tkwił na horyzoncie jak rzęsa, która wpadła do oka. Za każdym razem kiedy patrzyłem na niego, życzyłem mu jak najgorzej. O dziwo jednak, po pewnym czasie przestał mi przeszkadzać, a nawet zacząłem go lubić. Teraz nie wyobrażam sobie okiennej panoramy bez niego. Słup, jak to słup, ma industrialną budową, ale jego kratownice i retransmitery wyglądają całkiem fajnie. Do tego na szczycie świecą czerwone światła, które na dobre wrosły już w mój horyzont dodając mu smaczku. Często robię w tamtym kierunku zdjęcia nieba, chmur, obłoków srebrzystych (NLC) czy zachodów Słońca i powiem Wam szczerze, że bez słupa wyglądałyby dużo gorzej. W tym roku liczyłem na sesję fotograficzną szczególnego rodzaju. Już od początku roku portale astronomiczne zapowiadały pojawienie się komety C/2019 Y4 Atlas, która w pierwszym kwartale powinna być widoczna gołym okiem. Napięcie rosło, kometa stopniowo jaśniała, po czym… rozpadła się na kilka kawałków, które szybko zniknęły. Następna była C/2020 F8 Swan. Ta z kolei miała pojaśnieć na przełomie maja i czerwca. Tym razem obyło się bez żadnych dramatów, ale kometa zwyczajnie nie pojaśniała na tyle, żeby można ją było zobaczyć na niebie bez teleskopu. Do trzech razy sztuka. Ni stąd, ni zowąd, na koniec wiosny pojawiły się ostrożne informacje o kolejnej – C2020 F3 Neowise. Po dwóch poprzednich falstartach każdy podchodził sceptycznie do tych rewelacji. Tymczasem Neowise jaśniała coraz bardziej i nagle stała się ozdobą najpierw porannego, a potem i wieczornego nieba. Takiej okazji nie można było zmarnować. Po kilku letnich, zarwanych nocach, udało mi się zrobić pierwsze w życiu zdjęcia komety. W dodatku wiszącej nad moim ulubionym słupem, co jest dodatkowym bonusem. Okazja była jedyna w swoim rodzaju, ponieważ to ciało niebieskie ma bardzo długi okres obiegu i następnym razem będziemy mogli je zobaczyć za około 7000 lat. To znaczy, zakładam że my już jej nie zobaczymy, chyba że w najbliższym czasie zdarzy się zapowiadana przez futurologów Osobliwość (Singularity) i zmienimy się w jakieś transhumanoidalne cyborgi żyjące wiecznie. Tak czy inaczej, pierwsza kometa zaliczona, z czego bardzo się cieszę. Poniżej kilka zdjęć Neowise, a także słup w różnych okolicznościach przyrody.

 

  5 komentarzy to “Rzeka świadomości”

  1. Wielkie brawa za kolejny arcyciekawy wpis uzupełniony super fotkami.Widać prawdziwego miłośnika przyrody.Bardzo literacko przekazane są czytelnikowi osobiste obserwacje świata owadów z balkonowego botanika.Niezły materiał dydaktyczny.Może kiedyś doczekamy się książki Twojego autorstwa zawierającej zbiór wpisów.Na temat komet wolę się nie wypowiadać ( choć podziwiam umiejętność ich rozpoznawania i obserwacji),żeby znów nie pomylić astrologii z astronomią 🙂

    • Cieszę się, że Ci się podobało. Książka była by fajną sprawą i trochę już się nad tym zastanawiam – może się uda. A co do komet – jeszcze astronautyka zostaje do pomylenia 🙂

  2. Grzegorz,

    nie uczyłeś kiedyś przypadkiem pewnego młodego zwiedzającego pomiaru czasu z pomocą ogrodowego zegara słonecznego? Z relacji znajomej mojej a owego młodzieńca babci (Łodzianki z urodzenia) wynika, że jakiś jegomość z aparatem wziął się za niesienie kaganka oświaty i młodego humanistę (jest dobry w historii – testowałem osobiście) wprowadzał w arkana zgoła innej dziedziny wiedzy.

    Zazdroszczę balkonu. Nie zadepcze go dzieciarnia, nie podleje go psiarnia, nie przejedzie po nim betoniarka, nie wykosi go kosiarka. Z ww. powodów mój podokienny naziemny ekosystem – “kwietnik” jest kwietnikiem tylko z nazwy.

    • Hmmmmm, możliwe, że to byłem ja. Jeżeli jegomość miał na głowie wojskowo-tropikalny kapelusz, to nawet na pewno 🙂 Wiesz, my tworzymy takie wilcze stado w Botaniku – kilkunastu fotografów-miłośników przyrody. Łazimy po krzakach, robimy skłony, przysiady, leżymy na alejkach. A jak nam się znudzi, albo jak nieostrożna ofiara podejdzie zbyt blisko, dopadamy do niej. Nie ma znaczenia, czy to kobieta, mężczyzna czy dziecko. Już się nie pozbędzie. Potrafimy godzinami truć o robakach, ekosystemach czy pasożytach. Wie to każdy, kto miał nieszczęście podejść zbyt blisko 🙂
      Balkon zarósł i się zachwaścił. W przyszłym roku wywalam wszystko, zmieniam dekorację, zmieniam ziemię i skrzynki. Stawiam na pnącza i sukulenty. Na hyzopa, lawendę i podobne. Oczywiście domki z owadami, terraria i wiadra zostają. A nawet założę się, że będzie ich więcej. Na przykład w tym tygodniu zacząłem pierwszy raz hodować mrówki. Na 100% do wiosny będę miał więcej gatunków, poza złapanym z natury Lasius niger 🙂

Sorry, the comment form is closed at this time.