sie 022020
 
Nie jestem neurologiem, ani kognitywistą, ale obiektywnie muszę przyznać, że nieraz ścieżki mojego umysłu są wyjątkowo zawiłe. Skąd taka nagła deklaracja? Z praktyki. Dzisiaj miałem zamiar pisać o ciekawych muchach, ale za każdym razem, kiedy myślałem o jednej z nich, przed oczami stawał mi obraz kolesia ubranego w wielki, koronkowy kołnierz.

W dzieciństwie każdy z nas się czegoś bał. Lęki były bardziej lub mniej racjonalne, związane z różnymi postaciami z bajek, książek czy opowieści dorosłych. Zdarzały się też mniej typowe – na przykład mój tytułowy. Dawno, dawno temu, powstał pierwszy polski serial z gatunku płaszcza i szpady – “Czarne chmury“. Kiedy go oglądałem po raz pierwszy miałem pewnie z pięć lat. Wszystko w nim było fajne – pojedynki na szpady, pościgi na koniach, bijatyki. Jedna tylko rzecz budziła mój silny niepokój. Ilekroć nasi bohaterowie wpadali w tarapaty, zostawali schwytani, albo osaczeni, pojawiały się smutne i poważne postacie ubrane na czarno i wyposażone w koronkowe kołnierze. Postacie te były z gruntu złe, chciały wyrządzić naszym ulubieńcom krzywdę, a ich mitycznym szefem był właśnie elektor brandenburski. Z tego, co pamiętam, ów czarny charakter nigdy nie pojawił się na ekranie, a znany był tylko z dialogów jego podwładnych. “Zajmie się nimi elektor brandenburski”, “Schwytani z rozkazu elektora brandenburskiego”. Nieobecność elektora wzmagała tylko strach, bo tak naprawdę nie było wiadomo, jak wygląda i jakie może mieć moce. Nic więc dziwnego, że kiedy zostawałem sam w pokoju, w wielkim mieszkaniu, w jednej z łódzkich kamienic, procesy myślowe w mojej głowie krążyły wokół elektora, a włos jeżył się na karku. Bo przecież wiadomo – było mało prawdopodobne, że elektor brandenburski, właśnie w tej chwili chowa się w kredensie. Z drugiej jednak strony, nie było to niemożliwe, a Babcia była kawał drogi stąd – w kuchni.

Kilkadziesiąt lat później z aparatem gotowym do strzału i wśród skwierczącego upału poluję na bardzo ciekawą muchę. Owad należy do bujanek i ma nieprawdopodobną wprost nazwę – Villa hottentotta. To “hottentotta” kojarzy mi się z językiem niderlandzkim i przywołuje wspomnienie obrazów takich jak “Portret regentów domu starców w HaarlemieFransa Halsa. A stąd już tylko mały kroczek do smutnych, ubranych na czarno panów z koronkowymi kołnierzami i ich posępnego przywódcy – elektora brandenburskiego. Krąg się zamyka, wiemy już co wynika z czego, pora wrócić do samej muchy. Nazwę nadał jej Linneusz w 1758 roku. Słowo “hottentotta” faktycznie pochodzi z języka staroniderlandzkiego i powstało około roku 1650. Oznacza… jąkanie się albo bełkot. Kiedy pierwsi koloniści z Niderlandów przybyli do Afryki Południowej, zetknęli się z rdzennymi plemionami afrykańskimi z grupy Khoikhoi. Ich język w uszach Europejczyków brzmiał jak czkawka albo jąkanie się, ochrzcili więc tubylców właśnie takim epitetem. Miejscowi, poza dziwnym językiem, wyróżniali się jeszcze jedną, szczególną cechą, ale o tym za chwilę. Przeprowadziłem naprawdę gruntowne poszukiwania w sieci, ale nigdzie nie znalazłem choćby śladu informacji, skąd wzięła się ta zagadkowa nazwa muchy. Patrząc na jej zdjęcia zauważyłem, że charakteryzuje się ona niewątpliwie dość szerokim odwłokiem i przyszła mi do głowy żartobliwa hipoteza. Opisy Hotentotów musiały być w 1758 roku dobrze znane Linneuszowi. A trzeba tu dodać, że w ich wyglądzie, szczególnie u kobiet, występuje bardzo charakterystyczna cecha – steatopygia. Dosłownie to (z greki) otłuszczone pośladki. U hotentockich kobiet występuje znaczne rozbudowanie bioder, lordoza kręgosłupa lędźwiowego z jednoczesnym, nadmiernym odkładaniem się tłuszczu w pośladkach. W skrajnych przypadkach prowadzi to do powstania swoistej półki, na której matki nosiły swoje dzieci. Czy z tego powodu mucha zawdzięcza swoją nazwę? Tego prawdopodobnie nie dowiemy się nigdy. Niestety, tu kończą się żarty. Jeszcze w XIX wieku budowa ciała kobiet Khoikhoi fascynowała Europejczyków na tyle, że sprowadzali je na Stary Kontynent i wystawiali w cyrkach, jako przyrodnicze ciekawostki. Najsłynniejszy jest przypadek Sary Baartman, która porwana z Afryki stała się sensacją w Londynie, a potem została odsprzedana do Paryża, by zakończyć krótkie życie jako obiekt badań francuskich naukowców. Samo słowo “Hotentota” w języku polskim jest już nieco zapomniane, natomiast w angielskim nabrało zdecydowanie pejoratywnego wydźwięku i oznacza mniej więcej tyle, co słynne n-word. Jak widać, nazwa naszej bohaterki jest nie tylko zagadkowa, ale i jeszcze politycznie niepoprawna.

Tymczasem jest słoneczne południe, żar leje się z nieba, a błękit aż razi w oczy. Znajduję się na granicy niewielkiego lasku i łąki, przeciętych żwirowo-piaszczystą drogą. To idealne miejsce dla naszej bohaterki, bowiem Villa hottentotta, po polsku słońcówka sówkówka, uwielbia upał i słońce. Owad należy do bujanek i zamieszkuje większość obszarów naszego kraju. Stanowiska są jednak dość oddalone od siebie i wcale nie jest łatwo go spotkać. Jeżeli już go zobaczymy, widok jest imponujący. Mucha prezentuje się pięknie – jest duża, pokryta złotawymi włoskami, w przypadku samic poprzecinanymi ciemnymi pasami. Lubi siadać na rozgrzanym piasku w dość specyficznej pozie – mnie jej sylwetka przypomina wtedy nieco… żabę. Niestety, słońcówka należy do skrajnie płochliwych zwierzaków. Ma doskonały wzrok i kiedy podchodzimy do niej, zrywa się do lotu już w odległości 2-3 metrów. To, że siada na odkrytym, nasłonecznionym terenie, nie pomaga w jej podejściu. Spłoszona przelatuje niewielki odcinek i siada ponownie. Gonienie jej w upale wymaga naprawdę silnych nerwów i doskonałej samokontroli. Po którymś razie, kiedy już-już-prawie-ją-miałem, a ona znów odleciała, pot zalewa mi oczy, a w głowie rodzi się myśl, żeby wziąć kawał kija i po prostu zdzielić ją w łeb. Opanowuję się jednak. Wokół jest zbyt ładnie. Gorące powietrze faluje nad drogą, łąkę widać aż po horyzont, porastają ją jakieś duże, białe baldachy. Obok ciemna ściana lasu odcina się od błękitu. Nawet sama droga wygląda ładnie, wypełniona krzątaniną mniejszych błonkówek i chrząszczy. Nie ma co marnować takiego dnia na niepotrzebne nerwy. Zbieram się po raz kolejny, wolno pełznę w stronę muchówki. Coraz bliżej i bliżej. I nagle jestem już tuż przy niej. Robię kilka ostrożnych zdjęć z daleka, potem coraz bliżej. Ujęcie z tyłu, ujęcie z boku, wreszcie mam już tyle materiału, że decyduję się na bezczelne ujęcia en face. A ona po prostu siedzi. Nie wiem, czy się przegrzała, czy zmęczyła, czy przyzwyczaiła do mojej obecności. W każdym razie, po raz kolejny warto było próbować dla finałowej nagrody. Kto kiedykolwiek próbował fotografować te owady, wie o czym mówię.

Słońcówki (Villa spp.) są doskonałym przykładem na, częstą w świecie owadów, radykalną zmianę trybu życia na różnych etapach rozwoju. Samica krąży nad terenem, na którym można spotkać larwy ich żywicieli – głównie nocnych motyli – a następnie składa tam jaja. Nie musi tego robić dokładnie w miejscu przebywania larwy gospodarza (tak jak różne pasożytnicze błonkówki), jej larwy we wczesnej fazie rozwoju posiadają zdolność ruchu, mogą się przemieszczać w promieniu metra i przeżyć bez pożywienia przez okres miesiąca (np. Villa brunnea). Zadaniem nadrzędnym jest znalezienie larwy ćmy. Kiedy to nastąpi, larwa muchówki przyczepia się do larwy gospodarza i zostaje zaniesiona do miejsca, w którym ta ostatnia zmieni się w poczwarkę. Wtedy nasza bohaterka dosłownie wywierca w niej otwór i wchodzi do wnętrza, trzymając się blisko oskórka gospodarza. Na tym etapie zostaje odizolowana tkanką poczwarki od jej ciała, potrafi jednak zmusić ją na drodze chemicznej do wytworzenia czegoś w rodzaju syfonu służącego do oddychania. W ciągu miesiąca Villa przechodzi kilka stadiów larwalnych, a następnie wyjada gospodarza w całości od wewnątrz. Po tym sama przechodzi przepoczwarzenie wewnątrz pustej poczwarki ćmy. Owad dorosły wychodzi na zewnątrz i całkowicie zmienia tryb życia. Żywi się nektarem kwiatów, polatuje nad nasłonecznionym piaskiem i wygląda jak puchata maskotka. Prawdziwy cud natury.

Warto jeszcze dodać, że bujanki Villa są doskonałym przykładem mimikry batesowskiej. Same są całkowicie bezbronne, ale upodobniają się swoimi barwami do groźnych błonkówek. I trzeba przyznać, że wychodzi im to znakomicie. Sam ostatnio dałem się nabrać w odwrotną stronę. Szedłem po piaszczystej alejce i nagle zauważyłem podlatującą co chwilę w górę bujankę. Obserwowałem je wielokrotnie, potrafię więc rozpoznać specyficzny lot i samego owada, nawet w jego trakcie. Zaczaiłem się z aparatem, a “muchówka” skakała i skakała w powietrzu. Wreszcie doczekałem się – usiadła! Jakież było moje zdziwienie, kiedy na piasku zobaczyłem zamiast wyczekiwanej słońcówki, jakąś dużą i włochatą pszczołę, która była identycznie ubarwiona. Musiał to być jeden z gatunków, na którym wzoruje się nasza bujanka, i jak widać wychodzi jej to doskonale.
Na zakończenie tej części wpisu, kilka słów na temat identyfikacji muchówek z rodzaju Villa. Możemy spokojnie przyjąć, że w większości przypadków jest ona niemożliwa ze zdjęć. Dlatego moje zdjęcia w tym wpisie mogą przedstawiać Villa hottentotta – i jest to nawet najbardziej prawdopodobne – ale wcale nie muszą. Może to być jeden z kilku siostrzanych gatunków. Cały rodzaj Villa wymaga rewizji, cechy da się rozpoznać z okazu dopiero pod mikroskopem, a i tak pozostaje dużo wątpliwości co do samego podziału między gatunkami.

Rodziny much, którą zajmiemy się teraz, zwyczajnie nie lubię. Trudno się zresztą dziwić, właściwie nie ma żadnych argumentów za tym, żeby ją lubić, natomiast tych przeciwnych jest mnóstwo.
W zeszłym tygodniu stałem na przystanku tramwajowym. Upał, słońce od pleców, nieruchome powietrze. Nagle coś do mnie leci, wielkie, żółtawe, brzęczące. Szerszeń – myślę sobie – bo wyglądało jak szerszeń. Ponieważ nie mam nic do szerszeni, a one nie mają nic do mnie, stoję spokojnie i czekam, aż mnie obleci i zajmie się czymś innym. Najgorsze, co można zrobić w takiej sytuacji, to zacząć wymachiwać odnóżami jak wiatrak. To pewny sposób, żeby zachęcić każdego owada do ataku. Szerszeń przeleciał, ale patrzę na mój cień na chodniku i widzę, że jednak wrócił i krąży wokół mnie. Nagle siada mi na łydce i wbija w dżinsy swój sztyletowaty aparat gębowy. Staje się jasne, że szerszeń to to nie jest. Klapie go solidnie, spada na płyty chodnikowe, ale wcale nie wygląda na uszkodzonego. Zgniatam go więc butem i czuję, że wymagało to sporej siły. Napastnikiem jest mucha z rodziny bąkowatych (Tabanidae), ogromna, chyba największa, jaką widziałem. Niestety, nie zdążyłem zrobić jej zdjęcia, nie ma więc szans na identyfikację. Moje doświadczenia z bąkami sięgają wczesnego dzieciństwa. Wtedy to, podczas wakacyjnych wyjazdów, byłem czymś w rodzaju żywego magnesu dla wszelkich krwiopijnych bezkręgowców. W dodatku silnie reagowałem na ich ukąszenia. Liderem w tej dziedzinie były nasze bohaterki. Jeżeli dziabnął mnie wtedy bąk, na przykład w środek uda, to od kolana do pasa miałem gigantyczny obszar twardej i czerwonej opuchlizny, którą oczywiście chciało się rozdrapać i która często utrzymywała się przez dwa tygodnie. A potem znikała i gryzł mnie kolejny owad… Nic więc dziwnego, że mając do przyrody bardzo ciepły stosunek, Tabanidae po prostu nie cierpię.

Tabanus sp. Haematopota sp. Haematopota sp.

Słowo “Tabanus” po raz pierwszy zostało zastosowane i spopularyzowane w literaturze przez Pliniusza Młodszego. Rzymskie korzenie pozostały w nazwie w niektórych językach europejskich (włoski, hiszpański, francuski). W angielskim bąki znane są jako “horse-flies” czy “deer-flies“, nawiązując do zwierząt, na których żerują. Zresztą podobnie jest w polskim – często te zwierzęta nazywane są “końskimi muchami”. Z kolei w rosyjskim bąk to “Слепни́“, a bułgarskim “Сляпні” – obie te nazwy kojarzą się z naszymi ślepakami. Co ciekawe, na Ukrainie stosowana jest nazwa “Ґедзеві“, w której pobrzmiewa echo naszych gzów. Bałkańscy Słowianie znają natomiast te muchy pod nazwą “Obadi“. Muchy końskie musiały dawać się we znaki ludziom już od czasów starożytnych. Pisał o nich Ajschylos, były bohaterkami mitów skandynawskich, a dużo później zainteresował się nimi Szekspir.

Atylotus sp. Atylotus sp. Atylotus sp.

Bąków możemy spotkać w Polsce około pięćdziesięciu gatunków. Są to przeważnie duże muchówki, o krępej budowie, ale zdarzają się wśród nich gatunki mniejsze, jak choćby jusznica deszczowa (Haematopota pluvialis) czy ślepaki (Chrysops sp.). Wszystkie umieją doskonale latać i aktywnie polują na swoje ofiary – przede wszystkim duże ssaki. Samice wysysają z nich krew, która jako bardzo wartościowy składnik odżywczy jest im potrzebna do złożenia jaj. Tabanidae są wyposażone w duże i kolorowe oczy, a ich doskonały wzrok jest kolejnym atutem w czasie polowania. Te oczy są jedyną cechą, jaką lubię w tych zwierzętach. Są wielkie, barwne, często pokryte różnymi paskami i wzorami i wspaniale prezentują się na zdjęciach. Krwiopijne są oczywiście tylko samice, samce to spokojni marzyciele latający z kwiatka na kwiatek i nie wadzący nikomu. Kiedy pani bąkowa już napije się krwi, jest gotowa do złożenia jaj. A składa je gdzieś, gdzie jest dużo wilgoci. Larwy tych muchówek rozwijają się w wodzie, wilgotnej glebie i drewnie. Są drapieżne – polują na mniejsze bezkręgowce – lub saprofagiczne – żywiące się rozkładającą się materią organiczną.

Tabanus sp. Tabanus sp. Tabanus sp.

Bąki można spotkać tam, gdzie przebywają zwierzęta, na których żerują. Sa to więc głównie skraje lasów, łąki, pastwiska, obszary wokół rzek, ale też miejsca związane z hodowlą dużych zwierząt gospodarskich takich jak krowy czy konie. Warto bliżej przyjrzeć się samemu mechanizmowi pobierania krwi z tych zwierząt. Gruba skóra wymaga odpowiednich narzędzi do jej spenetrowania. Bąki wyposażone są w narząd gębowy złożony z kilku sztyletów, którymi przecinają tkankę ofiary. W otwartej ranie gromadzi się krew, którą spijają narządem przypominającym nieco gąbkę. Taka metoda sprawia, że ugryzienia tych muchówek są wyjątkowo bolesne. Ze względu na to, że większość zaatakowanych ofiar nie ma możliwości obrony (chyba, że muchówka jest w zasięgu ogona), Tabanidae nie musiały wykształcać metod znieczulania w czasie ukąszenia. Są też wyjątkowo pewne siebie – kiedy już wylądują na potencjalnym dawcy w ogóle się nie boją i można je wtedy łatwo zneutralizować. Jakby tego było mało, bąkowate są wektorami groźnych chorób i pasożytów. Przenoszą między innymi wąglika czy pasożytnicze pierwotniaki i nicienie. Masowe żerowanie tych much na jednym zwierzęciu może doprowadzić do znacznej utraty krwi, a w konsekwencji osłabienia, a nawet śmierci.

Chrysops sp. Chrysops sp. Chrysops sp.

Jak zwykle polecam gorąco poszerzenie swojej wiedzy korzystając z artykułów naukowych dostępnych na Researchgate. Temat Tabanidae jest naprawdę dobrze zbadany i opisany. Oprócz wielu prac dotyczących biologii czy ekologii tych muchówek, znajdziemy sporo innych ciekawostek. Na przykład praca dotycząca miejsc na ciele człowieka, które są najbardziej atrakcyjne dla bąków (nogi poniżej kolan). Albo inna, o tym, jakie kolory najbardziej lubią? Okazuje się, że czerwony i czarny, szczególnie błyszczący. Stąd prosty wniosek – na pastwisko nie należy wychodzić w czarnym, lśniącym latexie. Jak widać, nauka czasem przydaje się w praktyce. Muchy przyciąga również spolaryzowane światło odbite w wodzie i białe powierzchnie. Znam jeden położony w lesie dom pomalowany na biało. Pod jego południowym murem zawsze można znaleźć kilka martwych bąków. Nieraz widuję je też jak rozpędzone uderzają z całej siły w ścianę i spadają na taras. Nie mam pojęcia, czy wysokie albedo oślepia je w jakiś sposób, czy są po prostu ofiarami nieudanego podejścia do lądowania. W zeszłym roku powstała jeszcze jedna ciekawa praca – otóż japońscy naukowcy pomalowali krowy w paski, żeby sprawdzić czy w ten sposób unikną one ukąszeń. Rezultaty okazały się zadziwiające. Sprawdźcie zresztą sami – Kojima T, Oishi K, Matsubara Y, Uchiyama Y, Fukushima Y, Aoki N, et al. (2019) “Cows painted with zebra-like striping can avoid biting fly attack“.

Tabanus sp. Tabanus sp. Tabanus sp.

Finalizując temat – bąki denerwują mnie z jeszcze jednego powodu – językowego. Otóż przez większość społeczeństwa, z całkiem dla mnie nieznanych przyczyn, są one utożsamiane z trzmielami. Właściwie podczas każdej sesji foto w Ogrodzie spotykam kilku osobników, którzy wskazując na trzmiela, dumnie oznajmiają swoim bliskim – o, bąk! Problem może wydawać się wydumany dla przeciętnego człowieka, ale wyobraźcie sobie sytuację, w której połowa Waszych znajomych mówi na żyrafę – lew. A w dodatku uważa, że trzeba ją zabić, bo przecież to lew, więc może być groźny. Tu kolejna dygresja. Czytam na Facebooku kilka grup poświęconych nauce i przyrodzie i z ich obserwacji można wysnuć jeden wniosek. Im dana osoba wie mniej, tym bardziej jest pewna siebie. Dotyczy to szczególnie identyfikacji bezkręgowców. Z jednej strony trafiają się “mistrzowie”, którzy na podstawie zdjęcia będącego rozmazaną plamą identyfikują co do gatunku złotolitkę, z którą specjaliści mają trudności pod mikroskopem. A z drugiej codziennie ktoś wysyła zdjęcie, na przykład chrząszcza, pytając czy to kleszcz (serio, przypadek autentyczny). Dość marudzenia. Zazwyczaj na koniec piszę, że zwierzaki, które przedstawiłem są fajne i warto je bliżej poznać i polubić. O Tabanidae tego nie napiszę. Nie są fajne. Warto je poznać, ale tylko oglądając zdjęcia i czytając o nich. W terenie najlepiej trzymać się od nich z daleka.

Chrysops sp. Chrysops sp. Chrysops sp.

 

  2 komentarze to “Elektor brandenburski”

  1. Oj te końskie muchy! W Łodzi nie ma ich za dużo, ale jak ostatnio byłem na wsi… Masakra jakaś!

  2. Fajna literacka wycieczka.Od “koronkowych” wspomnień z dzieciństwa,przez ciekawostki anatomiczne do entomologii.A zdjęcia kapitalne.Gratuluję.

Sorry, the comment form is closed at this time.