Słyszeliście pewnie historyjki o ludziach, którzy gapili się w GPS i wjechali do morza? Bo autopilot powiedział im, że tam nie ma morza. A ono jednak było. Z jednej strony ciężko mi uwierzyć w te sieciowe opowieści. Z drugiej strony, znając możliwości ludzkie, dochodzę do wniosku, że jednak łatwo mi w nie uwierzyć. Sam jeżdżę do pracy tramwajem i codziennie spotykam dziesiątki młodych ludzi wgapionych w swoje smartfony i tablety. Nieprzytomnych. Pozbawionych kontaktu ze światem. Myślących tylko o dwóch najważniejszych rzeczach na świecie – żeby błyskawicznie znaleźć wolne miejsce i je zająć oraz żeby tylko nie stracić ani jednej linijki z konwersacji prowadzonej właśnie w jakimś komunikatorze. Nieraz udaje im się nawet samodzielnie wysiąść na właściwym przystanku. Zrywają się. Rozglądają. Wyglądają jak ludzie wybudzeni z tysiącletniej hibernacji. Albo innej komy. Smart-zombies. Na naszych oczach tworzy się nowy gatunek ludzi – Homo nonsapiens smartfonicus, dla których smartfon jest niezbędnym do życia organem, takim jak serce czy płuca. Bez niego nie są w stanie żyć. I nie jest to tak do końca żart. Czytałem o eksperymencie przeprowadzonym jakiś czas temu w USA. Grupę młodych ludzi zamknięto w domu i pozbawiono wszelkich elektronicznych gadżetów – smartfonów, komputerów, telewizorów, etc. Próbę musiano przerwać po tygodniu ze względu na stan zdrowia biorących w nim udział ludzi – część z nich dostawała napadów agresji, inni paniki. Nie wytrzymali psychicznie tej katorgi. Tego typu wydarzenia pokazują, że coś już się stało. Młode pokolenie jest bardzo odległe od swoich przodków i nierozerwalnie związane z technicznymi ułatwiaczami życia. Bez nich nie może funkcjonować. Wracając do dzisiejszego dnia – pewnie mi nie uwierzycie, bo sam też bym nie uwierzył, gdyby ktoś opowiedział mi podobną historię. Spotkałem dzisiaj prawdziwego Homo nonsapiens smartfonicus w Ogrodzie. Bardzo się cieszę – w końcu nie codzień odkrywa się na jego terenie nowy gatunek, tym bardziej naczelnych. Nasz bohater, na oko dwudziestukilkuletni, szedł sobie asfaltową alejką prowadzącą do stawu. Całkowicie pochłaniał go telefon, na którym intensywnie coś wstukiwał. Stałem sobie w pewnej odległości i z ciekawością patrzyłem, co będzie dalej. Nie – myślałem sobie – to nie może się zdarzyć. A jednak. Miłośnik telefonu skończył spacer alejką i wpadł do stawu. Niestety, nie było to klasyczne wpadnięcie, takie jak na starych komediach. Grunt mu się skończył, jedną nogą wdepnął do wody, zapadł się gdzieś tak do kolana, ale udało mu się zachować równowagę i chyżo wyskoczył na brzeg. Byłem trochę zawiedziony. Z drugiej jednak strony, nowy gatunek dla Ogrodu opisany i zaliczony.
No proszę – skończyłem pisać ten fragment i zajrzałem na Youtuba, żeby sprawdzić, czy są już może filmy z podobnymi akcjami. Okazało się, że są i to cała masa – klikamy Jak widać nowy gatunek mnoży się jak oszalały.
A teraz przejdźmy do sedna. Plan na dzisiejszy dzień był prosty – chciałem sfotografować porządnie dwie ważki – łunicę czerwoną (Pyrrhosoma nymphula) oraz ważkę płaskobrzuchą (Libellula depressa). Plan wykonałem w 100%, a dodatkowo trafiło się bardzo dużo różnych bonusów w postaci dziupli z dzięciołami, innych gatunków ważek, gniazda szpaka i fantastycznego pająka. Zacząłem od polowania na łunice. Od kolegi dostałem cynk, że ważki te są obecne w okolicy Ogrodu Japońskiego i często siadają na liściach drzew w okolicy stawów. Złamałem więc mój naturalny plan obchodu Ogrodu i najpierw udałem się do tamtego miejsca. Nie było jeszcze ludzi, za to było słońce i bezchmurne niebo. Ważek latało sporo, ale głównie niebieskich gatunków. Pokręciłem się po okolicy i w pewnym momencie zauważyłem pierwszą Pyrrhosomę. Ważka faktycznie siedziała na liściu krzewu, ładnie oświetlona i gotowa do sesji. W ciągu następnych kilkudziesięciu minut zrobiłem temu gatunkowi więcej zdjęć, niż w całym dotychczasowym życiu. Jestem zadowolony – pierwszy punkt planu wykonany, a przy okazji miałem przyjemność długiej obserwacji tych pięknych owadów.
Przeszedłem do realizacji punktu drugiego – ważki płaskobrzuche można spotkać nad malutkim, wymurowanym stawikiem w kształcie nerki. Dochodząc do niego, już z daleka zobaczyłem samca szukanego gatunku goniącego się z inną dużą ważką. W stawie pełno było ryb wyczyniających niesamowite rzeczy. Być może widzieliście filmy o oceanach, na których ławice ryb tworzą gigantyczne wiry złożone z poszczególnych osobników, kręcące się wokół osi i przemieszczające w toni wodnej? Dokładnie to samo działo się w tym małym stawiku – ławica ryb i wir mielący wszystko wokół siebie, płoszący liczne żaby i małe ważki. Tak się zagapiłem na opisane widowisko, że zupełnie zapomniałem o zrobieniu zdjęć – może następnym razem. Powierzchnia stawu pokryta jest liśćmi roślin wodnych, a brzegi zupełnie nie zarośnięte. Tylko w jednym miejscu z wody wystaje kilka suchych badyli. Jest to więc oczywiste miejsce odpoczynku dla patrolujących okolicę ważek. Zająłem pozycję w pobliżu i już po chwili mogłem nacieszyć się pierwszymi zdjęciami pięknego samca ważki płaskobrzuchej. W sumie naliczyłem ich trzy sztuki, same samce, nieustannie goniące się ze sobą i walczące o teren. Niestety, nie widziałem samic, które w odróżnieniu od samców, są pięknej, bursztynowej barwy. Co się odwlecze… będę miał cel i motywację do następnych wypraw. Ten gatunek jest w Ogrodzie dość rzadki, tym większa więc radość ze spotkania i zdjęć.
Pozostając przy ważkach – spotkałem dzisiaj wiele innych gatunków, w tym kilka tych większych. Na środku innego stawu stał głaz, który szybko nagrzał się od promieni słonecznych. Tym samym stał się odpowiednim miejscem odpoczynku i punktem obserwacyjnym dla naszych bohaterek. Dawniej mógłbym zapomnieć o próbie zrobienia zdjęcia zwierzętom siedzącym w takim miejscu, jednak z moim ulubionym Nikonem problemy znikają same. Na głazie odpoczywała właśnie, widziana przeze mnie pierwszy raz w tym roku, lecicha pospolita (Orthetrum cancellatum). Podszedłem jak mogłem najdalej i zrobiłem zdjęcie na pełnej ogniskowej. Jak na 2000mm prezentuje się moim zdaniem nieźle. Nie zabrakło oczywiście ważek czteroplamych (Libelulla quadrimaculata), które są najbardziej liczne i ich populacja ma pewnie wielkość wszystkich innych populacji ważek różnoskrzydłych razem wziętych. Uwielbiam fotografować ten gatunek – jest ładny, siada w dobrych miejscach, nie ucieka. A przy tym ma w sobie to coś, że czego bym nie robił, to i tak zawsze wychodzą mi z nim niezłe zdjęcia. Spotkałem też moją nową ulubienicę, czyli zalotkę większą (Leucorrhinia pectoralis). Kilka osobników goniło się nad stawami z ważkami czteroplamymi, a potem odpoczywało na liściach pobliskich drzew. Zalotki w tym sezonie pojawiły się nad stawami, nad którymi nie widziałem ich rok temu. Albo rozszerzają swój zasięg, albo po prostu minęliśmy się ze sobą w poprzednim sezonie.
Kolej na drobnicę czyli ważki równoskrzydłe. Są ich tysiące. Latają nad każdym stawem, brzegiem, okolicznymi łąkami i drzewami. Zapuszczają się nawet na całkiem duże odległości w głąb lądu. Są wszędzie i jest ich masa. Akurat teraz trwają gody. Ważki latają połączone ze sobą, siadają w tandemie na roślinach, składają jaja do wody. W większości są barwy niebieskiej, nie ma szans na ich identyfikację w terenie, kiedy są daleko, albo lecą. Dlatego nigdy nie wiadomo, co się akurat fotografuje. Łątki, nimfy, tężnice – stapiają się w jedną, wirującą, niebieską masę. Dopiero na komputerze można spróbować rozplątać ten supeł i dobrać nazwy do fotografii. Zdarzają się jednak wyjątki – osobiście jestem w stanie zidentyfikować w terenie oczobarwnice. I właśnie dzisiaj trafiła mi się taka jedna, jedyna, wczesna parka tego gatunku. Sądząc po samicy jest to oczobarwnica większa (Erythromma najas).
I to tyle na dzisiaj. Do ważek na pewno jeszcze wrócę niejeden raz. Przy okazji chętnym mogę polecić kilka przydatnych materiałów do bliższego poznania tych pięknych stworzeń. Po pierwsze – znakomita strona Pani Ewy Miłaczewskiej – wazki.pl . Kompendium wiedzy z systematyką, biotopami, pomocami do identyfikacji i masą świetnych zdjęć. Po drugie – książka Heiko Bellmana “Ważki” wydana w serii “Przewodnik entomologa“. Dużo ciekawych informacji, zdjęć i bardzo cenny klucz do oznaczania postaci larwalnych. Wreszcie, last but not least, “Odonatrix” – periodyk dla bardziej zaawansowanych miłośników ważek pełen wartościowych tekstów. W 2005, jako suplement tomu 1, wydany został znakomity “Klucz do oznaczania dorosłych ważek (Odonata) Polski“. Wszystkie tomy można ściągnąć w pdf w tym miejscu – klikamy.
3 komentarze to “Homo nonsapiens smartfonicus”
Sorry, the comment form is closed at this time.
Zabawna sytuacja. Jeszcze nigdy nie spotkałam takiego smartfonowego osobnika. Najbardziej martwą mnie młode matki z oczami utkwionymi w ekranie i niezainteresowane swoim małym dzieckiem.
Bardzo ładna ważkowa sesja. W niedzielę widziałam sporo różnych ważek nad moimi osiedlowymi stawami. Dwie udało mi się przyłapać.
A może byś tak poprzeciągał stalowe druty w kilku uczęszczanych miejscach? Tak na wysokości kolan. Śmiechom i żartom nie byłoby końca, a Ty (i ja, jako pomysłodawca, rzecz jasna) żylibyśmy, jak pączki w smalcu z zamieszczania w sieci efektów takiej szutki :))) PS. Chyba muszę kupić sobie tę książkę, gdyż chciałbym w końcu wiedzieć, co oglądam!
Ważki, właśnie niedawno przeżywałem fascynację tymi organizmami, a u Ciebie kolejne ciekawostki. Jedno jest pewne, ja zawsze blogi i media społecznościowe oglądam na klasycznym kompie z prawdziwym monitorem – lubię widzieć na co patrzę 🙂