paź 232019
 
Lato opuściło nas już dawno temu, chociaż w ciągu ostatnich dni panuje iście letnia pogoda. Sezon na owady zakończył się nieodwołalnie. Pozostaje przeczekać te kilka miesięcy i zacząć od nowa, na wiosnę. Albo… nie czekać, tylko przenieść sobie cały ekosystem na biurko. Co też zrobiłem. Jak co roku.

Zacznijmy od rysu historycznego i tytułowych wagsów (czyli wagarów). W czasach licealnych powrót do szkoły był fajny. Każdy był już nieco zmęczony wakacyjnymi doznaniami, tęsknił za kolegami, a szczególnie za koleżankami, chciał podzielić się wrażeniami, a nawet miał nadzieję nauczyć się czegoś nowego na ulubionych zajęciach (czyli biologii, geografii, historii i polskim w moim przypadku). Spotykaliśmy się pełni zapału i entuzjazmu z radością witając mury szkoły. Dziewczyny chwaliły się nowymi fryzurami i ciuchami, chłopaki – wakacyjnymi podbojami. Było super. Lato minęło, byliśmy gotowi na jesień i nowy rok szkolny. Taki stan trwał dobre dwa tygodnie. Później okazywało się, że znowu codziennie trzeba wstawać i jechać przez pół miasta do szkoły. A zajmuje to dużo czasu. W dodatku ma być klasówka z matmy. A koleś od fizyki jest jakiś niepoważny, bo groził kartkówką. I w ogóle najlepiej, jakby zaczęły się już ferie ewentualnie wakacje. Zbieraliśmy się przed rozpoczęciem zajęć w naszym ulubionym miejscu, tak zwanym “Ogródku“, który był faktycznie międzyblokowym ogródkiem i placem zabaw, sto metrów od naszej Dwunastki. To było miejsce, którego nie mógł ominąć przed szkołą żaden szanujący się uczeń naszej klasy. No chyba, że był kujonem albo innym wyłączonym społecznie zawodnikiem. Zbieraliśmy się i debatowaliśmy. Czy opłaca się iść do szkoły dzisiaj, czy lepiej jej uniknąć i pójść na wagsy? Kto ma ile nieprzygotowań z chemii i czy jeszcze jest chroniony przed pytaniem? Czy w ogóle nam się chce, czy może jednak lepiej inaczej zorganizować sobie czas? Po krótkiej naradzie grupa dzieliła się. Część szła jednak do szkoły, reszta ruszała w przeciwnym kierunku. Trafialiśmy więc do jednej z naszych ulubionych kawiarni – “Kuranta” na Placu Wolności, “Ratuszowej” na Piotrkowskiej albo “Maxima” na rogu Piotrkowskiej i Zielonej. Zasiadaliśmy przy złączonych stolikach, każdy wyjmował i rzucał na stół swoją paczkę fajek. Były tam różne Caro, Zefiry, Kapitany, a czasem nawet i Marlboro prosto z Pewexu. A potem siedzieliśmy przy kawie i papierosach i dyskutowaliśmy o zmianie ustroju, rozrzucaniu ulotek KPN i nowych teledyskach Madonny na, właśnie włączonym w pierwszej kablówce, MTV. Wtedy wydawało nam się, że możemy wszystko. W tym czasie i w tym miejscu. Ale któż z nas, będąc młodym, tak nie myślał?

Czasami miałem jednak dosyć kawiarnianych rozmów, jednorękich bandytów z “Maxima” i pokera u kolegów. Na takie okazje miałem własny, solowy plan na wagsy. Jesień zawsze wywoływała u mnie nieokreśloną nostalgię, tęsknotę za latem, chęć zatrzymania tych ciepłych i słonecznych chwil na cały rok. Miałem na to sposób – biurkowe, małe akwarium ze stawowym ekosystemem. Kiedy na zewnątrz panowała zima, u mnie, pod ciepłym światłem lampy, kwitło podwodne życie. Zielone rośliny rozwijały się i wypuszczały nowe liście, ślimaki dziarsko przemierzały szyby akwarium, mijane przez liczne bezkręgowce, a wszystko to zanurzone w zupie pełnej małych skorupiaków i pierwotniaków. Wrzesień i październik – to był odpowiedni moment, żeby założyć, albo uzupełnić zawartość biurkowego zbiornika. Wstawałem wtedy rano i zamiast do szkoły, szedłem z siatką i słoikami do Ogrodu Botanicznego. Każdy wędkarz zna to wspaniałe uczucie wyciszenia i relaksu, kiedy siedzi się nad wodą, patrzy na wędrówkę chmur na niebie i otaczającą nas przyrodę i po prostu cieszy się z bycia w tym miejscu. Ja miałem bardzo podobne odczucia. Nie musiałem się spieszyć – miałem przed sobą cały dzień. Wolno przemierzałem przestrzeń pomiędzy licznymi stawami w Botaniku, przy każdym zatrzymując się, łowiąc i oglądając zdobycze. Słońce świeciło jasno, ale już nie tak jasno, jak w niedawnym, wakacyjnym sierpniu. Woda pachniała stawem, tym specyficznym zapachem samej wody, roślin, rozkładającej się materii i tysiąca innych rzeczy będących w tym miejscu. Wśród chmur, na niebie odbitym w powierzchni stawu, goniły się nartniki. Co jakiś czas po haust powietrza wypływały chrząszcze i pluskwiaki. A niżej buzowało wśród roślin życie. Sięgałem ku niemu siatką na długiej rączce, mieszałem w tym tyglu, a potem wyciągałem jeńców i oglądałem rezultaty. Było tam wszystko, o czym może zamarzyć młody miłośnik przyrody. Owady, mięczaki, skorupiaki, parzydełkowce, robaki płaskie i wiele, wiele innych. Pokarm dla dociekliwego umysłu. Bo przecież każda z tych istot prowadziła własne życie. Ale jakie? Jak się poruszała, jak rozmnażała, co jadła, skąd się w ogóle wzięła? Setki pytań wyzwalały kolejne. Nie było wtedy internetu, nie można było wpisać sobie dowolnej nazwy zwierzaka i w odpowiedzi dostać dziesiątki prac naukowych na jego temat na Researchgate. Zdobywanie wiedzy wymagało wysiłku. Można było jedynie posiłkować się kilkoma książkami na temat organizmów słodkowodnych, starać się znaleźć coś w czasopismach w bibliotece, spróbować zapytać nauczyciela w szkole. Ten etap był jednak przede mną, teraz byłem tylko ja, Ogród i staw. Do wykonania było zadanie. Od stawu do stawu, od kałuży do rowu, chodziłem jak jakaś polska wersja Geralda Durrella i machałem siatką. Po dłuższym czasie następował moment, kiedy mimo najszczerszych chęci, do słoika nie dało się już zmieścić nic więcej. Trzeba było wracać. Z wielką niechęcią i ociąganiem opuszczałem moje ulubione miejsce (mam tak do dzisiaj). Na szczęście czekał na mnie jeszcze etap finalny – wlanie złowionych organizmów do akwarium. To był moment prawdy – co się złapało? Kiedy po wlaniu woda uspokoiła się, osady osiadły na dnie, a biurko i okolice były już posprzątane, przychodził moment nagrody – obserwacja. Siedziałem jak zahipnotyzowany i dosłownie przyklejałem oczy do szyby. Czy widzę tu wypławka? A to małe, to jakiś gatunek małżoraczka? Oczliki i rozwielitki noszą worki z jajami, będzie więc kolejne pokolenie. A tam, na liściu, larwa ważki – niedobrze, będzie wyżerać innych współmieszkańców. No i najważniejsze – gdzie są ośliczki? Ośliczki (Asselus aquaticus) w akwarium być musiały. Jakoś tak stało się to moją tradycją, że bez nich zbiornik był niepełny i nieprzygotowany do zimy. Właściwie stało się to prywatnym rytuałem zamknięcia przed nadchodzącym, zimnym sezonem. Niejednokrotnie, gdzieś pod koniec października, w deszczu i prawie po ciemku, wisiałem nad stawem i przeczesywałem dno, żeby zdobyć te drogocenne równonogi. Kiedy je miałem, akwarium można było uznać za gotowe. A potem przychodziła zima i zbiornik odwdzięczał mi się z nawiązką. Ileż to razy wracałem zły, po jakichś szkolnych niepowodzeniach, po ciemku i wśród śnieżycy, po czym siadałem przed biurkiem, a tam witała mnie oaza pełna toczącego się życia. Siedziałem i gapiłem się godzinami na wszystkie procesy zachodzące w tym wycinku zbiornika słodkowodnego, na jego małe dramaty i sukcesy. Za każdym razem znikały jedne gatunki, a pozornie znikąd pojawiały się zupełnie nowe. Tu pokazała się kolonia mszywiołów, tam zniknęła gąbka. Ślimaki złożyły nowe jaja, pojawiły się młode ośliczki, a pluskwiaki zapadły się pod ziemię. I tak dalej, i tak przez całe długie miesiące, kiedy ten mały świat podtrzymywał mnie przy życiu i każdego dnia prowokował do zadawania sobie setek nowych pytań.

Od tamtych czasów w moim życiu zmieniło się wiele rzeczy. Ta akurat pozostała – jeżeli tylko mam taką możliwość, zakładam wczesną jesienią biurkowe akwarium. I muszę mieć w nim ośliczki. A do tego najlepiej się łowi, chodząc na wagsy. Oczywiście, obecnie jest to trudne, ponieważ edukację skończyłem dość dawno temu. Ale jednodniowy urlop z pracy i dzień poświęcony mojemu zbiornikowi? Czemu nie? Doskonale odpowiada szkolnym wagsom.
W tym roku zabrałem się do pracy profesjonalnie. Postanowiłem, że nie będę robił lokalnego ekosystemu, zrobię sobie egzotyczny. Konkretnie – jakiś bardziej azjatycki, z krewetkami kilku gatunków, małymi krabami, kolorowymi ślimakami. Do tego będzie zadbane akwarium oparte o mchy, korzenie, z porządnym aquascapingiem, schludne i widowiskowe. Kupiłem piękną kostkę 30x30x35 cm zrobioną ze szkła opti white. Do tego regulowane oświetlenie na LEDach. Mały filtr z deszczownią. Korzenie. Żwirek. Pokrywę, też z opti white. Wszystko czyste i profesjonalne. Złożyłem zbiornik, korzenie wcześniej moczyłem przez dwa tygodnie, zalałem, posadziłem rośliny. Pięknie, zupełnie jak na licznych filmach z Youtuba, które ostatnio namiętnie oglądałem. No… ale jakoś tak sterylnie i pusto. Brak atmosfery. Nie myślałem długo, wziąłem siatkę, słoiki i udałem się do Ogrodu. I jak za dawnych lat, to były piękne chwile. Tylko ja, stawy i Botanik. Nałowiłem masę tałatajstwa, roślin, zwierzaków, w tym oczywiście ośliczki. Miałem wodę i rośliny z kilku stawów, co jest bardzo ważne, bo w każdym z nich siedzą inne gatunki. A żadna woda ze stawu nie jest czystą wodą, zawsze pływają w niej jakieś jaja, mikroskopijne larwy i inne stwory, które potem rosną i sprawiają miłą niespodziankę. Roślin było sporo, nie miały nic wspólnego z koncepcją estetyczną pokazowego, azjatyckiego zbiornika. Podobnie stare liście i trzcina. Ale przecież ośliczki muszą mieć co jeść, prawda? Nie będę im żałował nadpsutych liści! Koniec końców, jedna wizyta przy stawach zrujnowała mój wydumany projekt. Wlałem wodę, wlałem rośliny, wlałem zwierzaki. Akwarium w ciągu sekundy zmieniło się z ogrodu japońskiego w zarośniętą łąkę. I dobrze. Teraz jest może mniej estetyczne, ale za to pełne życia. Takie jak lubię – ciekawe. Żeby całkiem nie rezygnować z Azji dorzuciłem trochę krewetek, egzotycznych ślimaków i mały gatunek kraba z Tajlandii. Niech się asymilują. Jak na razie wszyscy żyją w zgodzie i wzajemnym poszanowaniu.

Gdyby ktoś był zainteresowany założeniem takiego zbiornika – polecam gorąco! W moim przypadku wydałem trochę pieniędzy, ale na początek wystarczy zwykły, jak największy słój (np. 10-cio litrowy) albo małe, najtańsze akwarium. Do tego biurkowa lampa, albo słoneczny parapet. I tyle. Resztę można zebrać samemu. Żwirek na podłoże, rośliny (dużo!) wyłowione z pobliskiego stawu, no i oczywiście zwierzaki z tego samego źródła. Jeżeli chodzi o obsługę – nie ma żadnej. Parafrazując słynne powiedzenie Jerzego Urbana – akwarium wyżywi się samo. Jeżeli tylko będzie w nim dostateczna ilość roślin, woda będzie przyniesiona ze stawu, a na dnie będą szczątki organiczne – wtedy cykle pokarmowe ruszą i napędzą się same. Nie będzie potrzeby dokarmiania takiego zbiornika czymkolwiek, wymiany wody, filtrowania. Jedyne czynności, których będzie wymagał, to czyszczenie szyb, żeby było coś w nim widać i dolanie wody po wyparowaniu. Reszta zrobi się sama. Oczywiście należy zaznaczyć, że w żadnym wypadku nie mówię tu o zbiornikach zawierających ryby czy inne kręgowce, bo to już oddzielna historia.

Na zakończenie trochę o źródłach informacji. Jeżeli ktoś ma ochotę poczytać, to oczywiście polecam kilka dobrych książek dotyczących słodkiej wody. Dla lubiących doznania wizualne proponuję kilku moich ulubionych jutuberów.
1) Anna Stańczykowska – “Zwierzęta bezkręgowe naszych wód” i “Ekologia naszych wód” – dwie książki wydane lata temu, ale dla mnie pierwsza z nich to prawdziwa Biblia w tej dziedzinie.
2) Wolfgang Engelhardt – “Flora i fauna wód śródlądowych” – bardzo ładnie wydana, kompletna, pełna pięknych zdjęć i rysunków.
3) Grzegorz Tończyk, Jacek Siciński – “Klucz do oznaczania makrobezkręgowców bentosowych dla potrzeb oceny stanu ekologicznego wód powierzchniowych” – tytuł iście średniowieczny, ale zawartość zacna. Napisany przez grupę naukowców z Uniwersytetu Łódzkiego, zawiera część opisową i klucz do oznaczania organizmów. Polecam gorąco, szczególnie, że dostępna jest (w postaci pdf) w sieci.
4) Diana L. Walstad – “Ecology of the Planted Aquarium” – bardzo ciekawa książka. Adresowana jest do akwarystów, ale pisana przez naukowca, językiem czysto naukowym i oparta na solidnych źródłach. Gruntownie omawia obieg związków chemicznych w zamkniętym ekosystemie i wpływ roślin na jego modyfikowanie.
5) Life in Jars? – jutuber, Holender, człowiek, który jest jakimś moim alter ego. Chodzi po okolicy, zbiera różne rzeczy, a potem zamyka je w słoikach tworząć ekosystemy morskie, słodkowodne, lądowe, etc…
6) SerpaDesign – jutuber, Amerykanin, bardzo sympatyczny zresztą, który zaczynał od tworzenia zamkniętych ekosystemów leśno-łąkowych. Obecnie się rozwinął i pakuje do słoików/hoduje wszystko co się rusza.
7) Foo the Flowerhorn – jutuber. Zakłada akwaria, a następnie robi o nich długie serie, pokazując zmiany, czynności pielęgnacyjne, rozwój organizmów. Robi to bez komentarza. Na pierwszy rzut oka wydaje się to supernudne, a tak naprawdę niesamowicie wciąga i relaksuje.

  2 komentarze to “Wagsy”

  1. No! Długo czekałem na nowy wpis, ale się doczekałem!
    Porusza lubiane przeze mnie tematy, jest nostalgiczny zahaczając o dzieciństwo. Naprawdę miło się czytało! Szkoda tylko że przygotowanie wpisu zajmuje tak dużo czasu, a przeczytanie tak mało… Tak trzymaj!
    Gud dżob!

    • Sam zrób wpis cwaniaczku, to zobaczysz ile to jest roboty 🙂 A poza tym to kwestia nastroju – nieraz po prostu przez jakiś czas się go nie ma na wpisy. A co do długości – obawiam się, że przeciętny, współczesny czytelnik i tak z trudem przebrnie przez tę ilość tekstu. Dzięki za pozytywny odzew!

Sorry, the comment form is closed at this time.