lut 032019
 
Weekend okazał się być całkiem owocny. Mimo braku współpracy ze strony pogody udało nam się odbyć całkiem długi i satysfakcjonujący spacer na Zdrowie, który stał się okazją do zapoznania z kilkoma organizmami pionierskimi, ptakami i, co oczywiste po odwilży, głębokimi kałużami.

W pogodzie mamy tytułowe – nic nowego pod słońcem – chociaż może z jedną poprawką – słońca nie ma i to już od bardzo dawna. Prognozy na sobotę zapowiadały otwarcie się nad Łodzią okna błękitu, które miało trwać kilka godzin. Nic więc dziwnego, że nastawiłem się z moim synem na wykorzystanie okazji do maksimum – odbycia długiego spaceru i może nawet sfotografowania czegoś. Czegokolwiek. Grzybów, ptaków, samolotów. Realizacja założeń tego planu okazała się trudna. Słońce pokazało się kilka razy na obrzeżach pola widzenia, a dopiero co stopiony śnieg odsłonił niewiele. Licząc na szczęście zapuściliśmy się w najmniej dostępne rejony Parku Zdrowie, tam, gdzie nie staje noga żadnego emeryta, niedzielnego biegacza czy mamy z wózkiem. Postanowiliśmy zbadać okolice, w której łączą się ze sobą dwie rzeki – Łódka i Bałutka. Określenie “rzeka” jest w tym przypadku zdecydowanie na wyrost – są to po prostu cieki wodne, które przy odrobinie szczęścia da się przeskoczyć jednym susem. Wokół jest dużo lasu – sosnowego i liściastego, w którym co chwila można natknąć się na przewrócone drzewa, stare pniaki i sterty gałęzi. W połączeniu z wilgocią jest to idealne środowisko do rozwoju dla licznych gatunków grzybów nadrzewnych. W planie miałem znalezienie próchnilca maczugowatego (Xylaria polymorpha), którego widywałem dość często na tym terenie. Niestety, nie udało się, za to znaleźliśmy całkiem dużo innych, nie mniej ciekawych gatunków. Powietrze było ciepłe, (temperatura skoczyła do +8C) i przesycone zapachami mokrego lasu – wonią butwiejącego drewna, roślin i grzybów i wszystkiego tego, co składa się na tę niesamowitą mieszankę. Chodziliśmy od pniaka do kłody, kucaliśmy i na wyścigi znajdowaliśmy kolejne obiekty do udokumentowania.

Jedną z przyczyn naszej leśnej wyprawy była nauka biologii. Michał akurat uczy się do dużego sprawdzianu na temat, między innymi, grzybów, porostów i tkanek roślinnych. Siłą rzeczy ja uczę się razem z nim. A ponieważ robimy to także po angielsku, udało mi się już poznać stomę, vascular cambium, xylem i inne ciekawe rzeczy. Nauka z książki i internetu jest fajna, ale nic nie zastąpi kontaktu z żywym przeciwnikiem. Dlatego też postanowiłem pokazać mojemu synowi, jak w naturze wyglądają organizmy pionierskie i dlaczego tak naprawdę są pionierskie. Okazja do tego trafiła się niedaleko rzeki, gdzie napotkaliśmy stary i piękny mostek ceglany. Część zaprawy poodpadała już z niego, pomiędzy cegłami utworzyły się szpary, a w nich oczywiście potworzyły się różne ciekawe zespoły organizmów. Chodziliśmy z miejsca na miejsce, podziwialiśmy piękne mikrokrajobrazy, a ja starałem się wytłumaczyć złożony proces zasiedlania takich, z pozoru jałowych miejsc, przez kolejne fale organicznych kolonistów. I to jest, moim zdaniem, sens i istota nauczania biologii. Wyjście w teren, zobaczenie na własne oczy danych organizmów czy ich zespołów. Kompleksowy opis zależności pomiędzy nimi, budowy, zachowań, przyczyn i skutków. Oczywiście, doskonale zdaję sobie sprawę, że w szkole jest to zwyczajnie niemożliwe, szczególnie mając jedną godzinę biologii na tydzień. Nauczyciel też jest człowiekiem i czasem ma dość użerania się z niezainteresowaną klasą. Na szczęście, w naszym przypadku, ja mogę mojemu synowi opowiadać o przyrodzie godzinami. Czy tego chce, czy nie. Za największą zbrodnię uważam uczenie się biologii na pamięć – to nie ma żadnego sensu. To nie wiersz czy wzór z fizyki – tutaj jedno wynika z drugiego, wystarczy tylko mieć jakiś początkowy zasób wiedzy, a resztę da się z niego wydedukować za pomocą logicznego myślenia i obserwacji. Wielką pomocą jest też podręcznik do przedmiotu. Muszę przyznać, że patrzę na obecne podręczniki biologii z zazdrością – są pięknie wydane, kolorowe, pełne schematów, zdjęć, ciekawostek. My takich nie mieliśmy. Czyta się je z wielką przyjemnością, dla samej radości czytania i poznawania nowych zagadnień. No, przynajmniej ja tak to odbieram – Michał ma na ten temat dość odmienny pogląd. Wracając do naszego parkowego wątku – porosty i inne organizmy pionierskie znaleźliśmy też na słupach betonowych, płotach, gałęziach i pniach drzew. Po tych kilku godzinach łażenia po lesie widać było, że spacer przyniósł zamierzony skutek dydaktyczny. Michał zrozumiał i zobaczył na własne oczy jak gładka, betonowa powierzchnia ulega najpierw erozji, powstają mikroszczeliny, pojawiają się pierwsze porosty, zaczepiają się, rozrastają, tworzą zalążek środowiska, w którym mogą się pojawić mchy, a później wyższe rośliny. Jak tak przygotowany teren kolonizują bezkręgowce, jak zmienia on gospodarkę wodną i dostęp do światła i soli mineralnych, jak wszystko zaczyna funkcjonować, powiązane ze sobą tysiącem zależności. Prawdziwa magia przyrody, na żywo, dwa kroki od domu. Porosty stały się namacalnymi, żywymi organizmami, mającymi swój wygląd i miejsce w środowisku. Przestały być nudnym – …porosty to organizmy… złożone… z grzybów… i glonów… I za to lubię takie wspólne spacery.

A na sam koniec jeszcze jedna dygresja dydaktyczna. Rzecz jasna nie uczyliśmy się samej biologii – to było by zbyt piękne. W tym tygodniu jest też klasówka z polaka, z części mowy. Chodziliśmy więc, podziwialiśmy przyrodę, a ja wymyślałem coraz bardziej podstępne i złożone zdania do rozbioru. I nagle w mojej głowie powstało piękne zdanie zawierające wyraz “zasiadłszy”. I był to srogi wyraz, budzący postrach i siejący śmierć wśród mężów o słabym sercu i takiejże znajomości reguł języka polskiego. Innymi słowy, stanęliśmy jak wryci, bo ani Michał, ani ja nie potrafiliśmy nijak przypisać tego wyrazu do niczego znanego. Do końca spaceru w głowie kołatało mi to “zasiadłszy” i nie mogłem się doczekać, kiedy usiądę do komputera i jakoś je sklasyfikuję. To było prawie jak oznaczenie nieznanego gatunku owada. I okazało się równie trudne. Google może i jest genialną wyszukiwarką, ale całkowicie wysiada jeśli chodzi o odmianę i końcówki polskojęzyczne. Poszukiwania trwały długo, ale w końcu wygrałem. Panie i panowie! “Zasiadłszy” to nic innego jak imiesłów przysłówkowy uprzedni!

 

  4 komentarze to “Nihil sub sole novum”

  1. Zasiadłszy przy komputerze z prawdziwą przyjemnością przeczytałem ten rodzinno – dydaktyczny felietonik. Gratuluję Tacie talentu a Michałowi tak uzdolnionego Taty.
    Pozdrawiam serdecznie.
    Jacek

    • Dziękuję bardzo i podziwiam perfekcyjne użycie imiesłowu przysłówkowego uprzedniego 🙂

  2. No bardzo ładne grzyby! Ale przypomnienie mi nauki polskiego już nie. A szczególnie tych części mowy. Ciężko znaleźć coś równie głupiego i niepotrzebnego. To jest temat dla językoznawcy, a nie dzieciaka we wczesnej podstawówce! Ciekawe czy ktokolwiek o tym myślał przed dodaniem tego tematu do programu???
    Lepiej to jednak zostawmy.
    Ja też uważam że spacer dydaktyczny z potomkiem to jest to! Zwłaszcza jak mamy o czym opowiedzieć akurat 🙂

    • Też nie byłem wielkim fanem rozbioru zdania, ale jeszcze gorsze były fonemy 🙂 Na szczęście podstawówkę mamy już jakiś czas za sobą.
      A co do spaceru, to musimy stworzyć wiosną grupę botaniczno-entomologiczną i może się częściej uda pospacerować i udydaktycznić (bardzo ładne słowo mi wyszło).

Sorry, the comment form is closed at this time.