cze 172024
 
W każdym sezonie jest taka sytuacja, że ktoś musi zacząć pisać o balkonie pierwszy. No to zaczynam. Jak zwykle była faza śmietnika, potem sterylnej czystości, a teraz jest dżungla. I za to kocham mój balkon.

Poprzedni sezon przyrodniczo-fotograficzny był całkowitą katastrofą. Złożyło się na to kilka różnych przyczyn. Kłopoty ze zdrowiem, zmiana miejsca pracy, stresy, wreszcie rozpad dysku, na którym miałem bieżące archiwum fotograficzne. Wszystko to razem sprawiło, że odechciało mi się robić zdjęcia i od kwietnia do września nie zrobiłem ani jednego. Prawie nie odwiedzałem również Ogrodu Botanicznego, a mój balkon leżał odłogiem. Obraz nędzy i rozpaczy. Na szczęście ten sezon rozpoczął się lepiej i mam nadzieję, że będzie dużo bardziej owocny.

Balkon jest moją lokalną oazą przyrodniczą i to od niej rozpoczyna się każda wiosna. Po sezonie zimowym wygląda on przeważnie jak skrzyżowanie złomowiska ze śmietnikiem. Ze skrzynek sterczą suche badyle, domki dla owadów stoją smętnie odwrócone plecami do widza (żeby sroki nie wyciągały z nich trzciny), podłoga przypomina zaniedbane pole, z łachami wygrzebanej przez ptaki w czasie zimy ziemi ze skrzynek. Przez długie miesiące taki widok utrzymuje się i nie ma sensu próbować go zmienić. W końcu przychodzi jednak pierwszy powiew wiosny i nadziei i można zabierać się do pracy. W głowie kiełkują nowe pomysły, a ciało samo rwie się do wysiłku fizycznego. Najpierw następuje faza odwiedzin w sklepach i kupna nowych nasion i roślin, rysowania na serwetce i czekania na właściwy weekend. Wreszcie nadchodzi ten odpowiedni, ciepły dzień i można zabierać się za uprzątnięcie balkonowej stajni Augiasza.

W tym roku było podobnie. Najpierw kilka wizyt w marketach, kupno nasion – jak zawsze bez większej refleksji, ale za to w dużej ilości, kupno zdechłych roślin z przeceny i plany na kawałku karteczki. Tym razem w lokalnym markecie udało mi się uratować przecenioną o połowę lawendę oraz petunie, które pani dała mi, ze względu na ich stan, za pół-darmo. Po pewnym czasie nadszedł odpowiedni weekend, od rana zabrałem się za sprzątanie, wrzucanie odpadów do dużego wora i mycie okien, parapetów i balkonowego regału. Wcześniej kupiłem jeszcze wór ziemi – stały element w każdym sezonie. Przed sprzątnięciem podłogi zabrałem się za skrzynki – podziabałem łopatką stare badyle, dosypałem nowej ziemi i nawozu, zmiksowałem wszystko i zasadziłem lawendę. Do niej dorzuciłem różne nasiona.

Wielokrotnie pisałem, że jestem ogrodnikiem doskonałym – nie ma rośliny, której nie potrafiłbym doprowadzić w ciągu kilku miesięcy do całkowitej zagłady. Podobnie jest z sianiem. Jeżeli na torebce nasion napisano, że wystarcza na pięć metrów kwadratowych w ogrodzie, u mnie zmieści się w pojedynczej skrzynce balkonowej. Wiadomo – więcej równa się lepiej. Niby umiem czytać ze zrozumieniem, ale jednak to zrozumienie w przypadku nasion do mnie nie przemawia. W tym sezonie kupiłem groszek pachnący, kilka odmian wilca, chyba fasolę i miniaturowe słoneczniki. Do tego dodałem kilka paczek z gatunku “rośliny miododajne” czy “kwietna łąka”. Te lubię najbardziej – w środku jest wiele nasion różnego kształtu i wielkości i nigdy nie wiadomo, co z nich wyrośnie. I właśnie to jest najlepsze. Po kilku godzinach intensywnej pracy balkon był gotowy na nowy sezon. Pozwoliłem sobie na chwilę satysfakcjonującego odpoczynku na leżaku oglądając moje dzieło. Dobrze wiedziałem, że jest to stan przejściowy, którym nie będę cieszył się długo. Byliśmy właśnie w fazie idealnego porządku.

W rocznym życiu balkonu wyróżniam kilka cyklicznych i niezmiennych faz rozwoju. Późna jesień i zima to faza upadku i bałaganu, wszystko jest brunatne, brudne, połamane i opuszczone. Po niej jest faza idealnego porządku następująca po wiosennych porządkach. Balkon błyszczy, skrzynki stoją idealnie równo, świeża ziemia jest jeszcze wyrównana i pusta – czeka, aż coś zacznie kiełkować. Ten sterylny moment trwa średnio około tygodnia, po nim następuje faza wzrostu. Na balkonie nadal jest czysto i ładnie, a z pojemników zaczynają nieśmiało wyrastać pierwsze rośliny. Wraz z upływem czasu wchodzimy w fazę eksplozji – rośliny wyrastają bujnie z każdego miejsca, plączą się, włażą na siebie. Wokół domków latają roje owadów, najpierw murarek, potem bolic. Gołębie i sroki dochodzą do wniosku (całkowicie niesłusznego), że to ich balkon i zaczynają się masowo panoszyć. W tym czasie w marketach trafiam na kolejne przeceny i zawsze jeszcze coś dokupię, a to doniczkę, a to skrzynkę, a to torebkę nasion. A ponieważ i tak już nie ma miejsca, przesuwam jedno na drugie, wsadzam nasiona na boku i tylko powiększam chaos. Ta faza przynosi najwięcej nieuporządkowanej satysfakcji. Życie rozlewa się wokoło, pulsuje i wyłazi poza balkon. Trwa to dobre kilka tygodni, po których wkraczamy w fazę dojrzałości. Pierwsza, największa fala owadów przemija, duża część komórek w domkach jest już zajęta, pojawiają się nowe gatunki. Część kwiatów przekwita, pierwsze zaczynają usychać. Mija młodzieńczy, wiosenny, zielony entuzjazm. Okres letnich upałów, wyjazdy, inne zajęcia, sprawiają że częściej jestem poza domem, a to nie mam czasu, a to zapomnę dzięki czemu podlewam nieregularnie. Pod koniec lata rozpoczyna się faza zmierzchu. Większość roślin przekwita i schnie, na balkonie unosi się zapach słomy i wyschniętych kwiatów. Kończy się ruch wokół domków. Owadów jest coraz mniej, a dni stają się zdecydowanie krótsze i chłodniejsze. W tym czasie zawsze sobie obiecuję, że w następny weekend wezmę się za porządki i przygotuję balkon do zimy. A potem w następny weekend jestem zajęty, w kolejny też, a w trzecim z kolei jest już ciemno, zimno i pada deszcz. I tak, całkiem płynnie, balkon wchodzi w ostatnią w roku fazę – śmietnika i złomowiska, która potrwa aż do tego pierwszego, wiosennego dnia w kolejnym sezonie.

Oczywiście w czasie balkonowego sezonu na bieżąco przychodzą mi do głowy nowe pomysły. Pantha rhei, jak mawiał Heraklit, balkon nie jest statyczną przestrzenią, a ja nie jestem biernym obserwatorem. Jak wiecie z poprzedniego wpisu, niedawno w Łódzkim Ogrodzie Botanicznym spotkałem nowe dla mnie gatunki bolic (z rodzaju Odynerus), które budują fantastyczne gniazda w postaci ażurowych rurek. Momentanie zapragnąłem mieć takie na swoim balkonie. Najprostszym rozwiązaniem byłoby oczywiście wyrwanie domku z Botanika i przeniesienie go na własny balkon. Jednak takie działanie mogłoby zostać uznane przez niektórych za nieetyczne czy coś-tam, coś-tam, nawet jeśli bym tłumaczył, że jestem gorącym wyznawcą solipsyzmu. Pozostało więc rozwiązanie dużo bardziej pracochłonne, ale też dające więcej satysfakcji. Postanowiłem stworzyć odpowiednie warunki dla nowych bolic i poczekać – a nuż okaże się, że bywają w mojej okolicy i spodoba im się na balkonie. Ponieważ do budowy gniazd potrzebują glinianego zbocza, musiałem im zapewnić spore, gliniane zbocze. Proste.

Zaczęło się od przeznaczonej do wyrzucenie sporej szafki. Na pierwszy rzut oka idealnie nadawała się na stworzenie nowego domku. Jednak po dłuższej analizie ujawniły się dwie wady. Po pierwsze – była bardzo duża i wymagała naprawdę ogromnej ilości gliny, żeby ją zapełnić. Każdy, kto miał do czynienia z tym materiałem wie, że glina jest bardzo ciężka. Po zorganizowaniu szafki poszedłem na wykopki. Tak się składa, że Retkinia, na której mieszkam, położona jest na glinie. Wystarszy wyjść z bloku i można kopać. Ale tu znowu wchodzą w grę ogólnosąsiedzkie stosunki i nieuzasadnione marudzenie, że nie podoba się dół, który powstał na osiedlowym trawniku. Ludzi nigdy się nie zadowoli. Poszedłem więc pół kilometra dalej, na pobliskie nieużytki. W panującym upale wykopałem dwie solidne reklamówki gliny i przydźwigałem je na balkon. Szybka ocena objętości wykazała, że materiału wystarczy może na 1/4 domku. Hmmm, bez sensu. Musiałbym zrobić trzy kolejne kursy, a poza tym – to druga wada – wypełniony gliną domek byłby ekstremalnie ciężki. Byłby to właściwie kloc, nie domek. A – i jeszcze jedno – szafka była z płyty paździerzowej, co oznaczało, że doskonale chłonęła wilgoć i prawdopodobnie po pierwszym sezonie całkowicie by “spuchła” i nadawała się do wyrzucenia.

Do głowy przyszła mi kolejna myśl – iść do najbliższego “Sobieradka” kupić ordynarne, nieoheblowane deski, dociąć i z nich skonstruować domek odpowiedniej wielkości. Poza niewielkim nakładem finansowym i koniecznością przyjemnej pracy fizycznej taki domek miałby same plusy. Naturalny, trwały, zbudowany według własnej koncepcji. Już miałem wychodzić, kiedy naszło mnie olśnienie. A może, na próbę, wykorzystać stare skrzynki balkonowe, które leżą w balkonowych rupieciach? Mają odpowiedni kształt, wielkość i są odporne na warunki atmosferyczne. Zapewniają też dostateczną powierzchnię gliny. Jeżeli się sprawdzą i faktycznie coś do nich przyleci i zbuduje gniazda, w przyszłym sezonie będę mógł je wykorzystać jako część dużego i porządnego, drewnianego domku, który i tak mam w planach stworzyć. Do dzieła! Wyciągnąłem dwie spore skrzynki i zacząłem sypać glinę do pierwszej z nich. Ku mojemu zdumieniu, sypiąć i rozdrabniając, wykorzystałem zawartość całej reklamówki. Napełnienie skrzynki w 100% wymagało połowy kolejnej torby. Tego się nie spodziewałem. Pozostało więc stworzenie jednego domku. Glinę zalałem wodą i przez następne kilka minut rozrabiałem ją równo, przypominając sobie dziecięce czasy i budowanie konstrukcji z błota nad rzeką. Było to równie satysfakcjonujące. Dzień był akurat upalny (to normalne, jeżeli chcesz wykonać jakąś pracę fizyczną na powietrzu), zlany potem wyrównałem powierzchnię i postawiłem nowy domek na słońcu w celu wysuszenia.

Wróciłem do niego po kilku godzinach, kiedy nadmiar wody już odparował, a powierzchnia zrobiła się twardsza. Za pomocą grubego śrubokręta krzyżakowego zacząłem tworzyć otwory mieszkalne. Użyłem dwóch różnych rozmiarów narzędzia i mam nadzieję, że przyniesie do zamiarzony efekt. Na temat gęstości otworów słyszałem różne opinie. W domkach w Ogrodzie są one od siebie mocno oddalone. Ma to takie uzasadnienie, że owady wolą pomiędzy gniazdami pewien dystans. Z drugiej strony nie wiem, jak duży ten dystans powinien być w przypadku różnych gatunków. W dodatku właśnie w Botaniku obserwowałem gniazda z “kranikami” kończącymi się niemalże przy wejściu do norki innego gatunku. Nie mówiąc już o tym, że w domku z trzciną odległość pomiędzy komórkami to kilka milimetrów. Lubię efektywność, a gliniany kloc z zaledwie kilkunastoma otworami nie przypadł mi do gustu. Posiedziałem więc nad nim i podziabałem sumiennie śrubokrętem. Efekty widzicie na zdjęciach. Czy nie przesadziłem? Nie wiem – odpowiedź poznamy za kilka tygodni. Na razie domek musi solidnie wyschnąć, a potem ustawię go pionowo i będę czekał na efekt. Trzymajcie kciuki!

Wróćmy tymczasem do obecnego stanu balkonu. Większość roślin wyrosła nad wyraz bujnie. Są słoneczniki, są różne rośliny pnące, które pną się po wszystkim co się da, w tym sobie nawzajem. Jest dużo nieznanych mi roślin, które już kwitną. Przeceniona lawenda przyjęła się bardzo ładnie, rozrosła i też zakwitła. Podobnie petunie, które wyrwane z marketowego śmietnika obsypały się kwiatami. Najbardziej cieszy mnie jednak powstanie całego, balkonowego ekosystemu. Widać to dobrze na przykładzie bolic. W domkach dla owadów zakładają swoje gniazda. Po glinę nie muszą daleko latać, bo mają ją w misie tuż obok. W dodatku jej część jest namoczona, nie muszą więc też nigdzie lecieć, żeby uzupełnić zapasy wody. Co więcej, jedna z kwitnących roślin, z drobnymi, białymi kwiatami, wyraźnie przypadła im do gustu. Często widzę jak podczas wylotu z gniazda siadają na nich i pożywiają się. Z kolei liście rosnące gęsto i wystawione na słońce są dla nich często platformą, na której odpoczywają, schną i nagrzewają się. Sytuacja prawie idealna. Jedynie po larwy owadów do zapełnienia komórek w gnieździe muszą polecieć na pobliskie drzewa. Bolice niepodzielnie panują w domkach dla owadów. Wcześniej było w nich dużo murarek, ale już zakończyły swój sezon. Nie brakuje oczywiście złotolitek i innych pasożytniczych błonkówek. Jak co roku są również drapieżniki, głównie w postaci skakunów i pająków polujących za pomocą sieci.

O ciekawych obserwacjach różnych balkonowych bezkręgowców napiszę innym razem – było ich sporo i udało mi się podejrzeć naprawdę ciekawe sytuacje. Na zakończenie proponuję Wam jeszcze świetny kanał na Youtube “Wild Your Garden with Joel Ashton”. Prowadzi go Brytyjczyk, który zajmuje się tworzeniem i pielęgnacją ogrodów. Nie są to jednak wymuskane, sterylne przestrzenie, a miejsca jak najlepiej przystosowane do życia dla dzikiej przyrody. Autor często tworzy lokalne stawy czy właśnie domki dla owadów. W jego działaniach widać, że kocha przyrodę i naprawdę zna się na swojej pracy. Dodatkowo staje się coraz bardziej rozpoznawalny – na swoim kanale przeprowadził wywiady z takimi przyrodniczo-ogrodniczymi gigantami jak Sir David Attenborough czy Alan Titchmarsch. Gorąco polecam, bo jest to prawdziwa uczta dla oczu i duszy.

 

Jeżeli podoba Ci się ten wpis… Postaw mi kawę na buycoffee.to …postaw mi kawę! Dziękuję serdecznie 😉

 

  One Response to “Wszystkie drogi prowadzą na balkon”

  1. Gratuluję pomysłowości i wytrwałości w działaniu.Wpis jak zawsze ciekawy.Stawiam kawę.

Sorry, the comment form is closed at this time.