gru 042018
 
Dzisiejsza pogoda zachęca tylko do jednej rzeczy. Szybkiej wizyty w Castoramie, czy innym markecie budowlano-remontowym, zakupienia kilku metrów solidnego sznura, a następnie przymocowania go gdzieś wysoko i zakończeniu pętlą. Takie rozwiązanie samo przychodzi na myśl podczas patrzenia na dzisiejszą aurę.

Zła wiadomość jest taka, że jeszcze przez kilka miesięcy może być podobnie. Dobra… hmmm, właściwie to nie ma tej dobrej. Pozostaje więc czekać, polować na rzadkie chwile błękitnego nieba i wspominać. Dzisiaj postanowiłem odgrzebać trochę wakacyjnych materiałów z okresu tegorocznych, nadmorskich wojaży. Jak zwykle w podobnym przypadku, trudno sobie wyobrazić, że nie tak dawno istniały okresy słonecznej pogody trwającej kilka tygodni, niebo było codziennie czyste i błękitne, a upał zaczynał się niektórym nudzić. Tak, zdecydownie trudno to sobie dzisiaj wyobrazić.

Pierwsze wspomnienie, to spotkanie z bardzo ciekawym ptakiem – biegusem zmiennym (Calidris alpina). Mniejszy od szpaka, dość charakterystyczny (czarna plama na brzuchu), bardzo ruchliwy. Poluje na bezkręgowce, które zbiera z powierzchni lub z miękkich warstw podłoża. W Polsce jest bardzo nieliczny, gniazduje u nas nie więcej niż 10 par. Liczniejszy w czasie jesiennych przelotów. Gatunek objęty całkowitą ochroną, ze statusem EN – silnie zagrożony wyginięciem w Czerwonej Księdze Zwierząt. “Swojego” biegusa spotkałem na plaży. Najpierw, jak sama nazwa wskazuje, szybko przebiegał po piasku szukając pokarmu. Przystawał co chwilę, ale tylko na moment i zaraz zrywał się z powrotem. Chwilę później pojawił się na falochronie, gdzie zajął się wyłapywaniem przyniesionych przez fale i osiadłych stworzeń. Zrobienie mu zdjęć nie było wcale łatwym zadaniem. Cały czas zachowywał wzmożoną czujność, płoszył się przy najmniejszym, potencjalnym zagrożeniu. Oczywiście, nie pomagało to, że przez cały czas plażą spacerowali liczni wczasowicze z dziećmi. Na domiar złego, uderzające fale również zmuszały tchórzliwego biegusa do ciągłego przemieszczania się. Ptaka tego gatunku spotkałem po raz pierwszy w życiu, nic więc dziwnego, że chciałem zrobić mu porządną sesję fotograficzną. Zdusiłem w zarodku protesty mojego znudzonego potomka, zająłem miejsce i poświęciłem sporo czasu na cieszenie się ze spotkania z biegusem. Efekty tej pracy widoczne są na zdjęciach poniżej.

Plaża oferuje każdemu coś innego. Jedni wolą się opalać, inni gapić na opalających, jeszcze inni kąpać, budować zamki i jeść pooooop-corn! Ja do tych czynności dorzucam jeszcze szukanie ciekawych skał i oczywiście bezkręgowców. Chcąc w spokoju poczytać książkę na kocu czy leżaku, odniesiecie wrażenie, że owadów jest pełno. Po chwili zaczną łazić po was muchy, osy przylecą do otwartej butelki z sokiem, chrząszcze będą spacerować po plecach. Pojawią się też inne bezkręgowce w postaci na przykład pająków. Będzie ich na tyle dużo, że dacie sobie spokój z czytaniem. Stwierdzicie, że może w takim wypadku warto pochodzić i poszukać bezkręgowców, porobić im zdjęcia i w ogóle zapoznać się z mikro-przyrodą Wybrzeża Bałtyku. W tym momencie nastąpi ta magiczna chwila – bezkręgowce, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – rozpłyną się w powietrzu i znikną. Na poniższych zdjęciach widzimy efekty mojego ponad tygodniowego pobytu nad morzem. Zgódźmy się – są nędzne. Czasu było mało, mój syn skutecznie kierował mnie w stronę całkiem innych aktywności, a same zwierzaki też nie chciały za bardzo pchać się w obiektyw. Trafiło się kilka małży, w tym sercówki (Cerastoderma sp.) i małgiew piaskołaz (Mya arenaria). Z otchłani morskich wyłonił się dobrze oszlifowany przez fale chrząszcz. Innego zjadały już mrówki. Jedynym żywym, jakiego spotkałem, był mój ulubieniec – trzyszcz piaskowy (Cicindela hybrida), który tworzył w wyższym paśmie wydm całkiem spore kolonie. Będąc nad morzem liczyłem na spotkanie z jego krewniakiem – trzyszczem nadmorskim (Cicindela maritima), ale niestety nie miałem szczęścia. Oprócz tego widziałem ciekawą larwę chruścika w drewnianym domku (Limnephilidae, możliwe że Limnephilus affinis – dziękuję za identyfikację P. prof. Stanisławowi Czachorowskiemu) i… to już właściwie wszystko. Albo miałem pecha, albo nie umiem szukać plażowych bezkręgowców.

Spacerując nad morzem rozglądałem się oczywiście za większymi zwierzętami, w tym ptakami. Nie było ich tak wiele. Oprócz wszechobecnych mew kilku gatunków udało mi się zobaczyć sporo pliszek siwych (Motacilla alba) i dymówek (Hirundo rustica). Jest to o tyle dziwne, że byłem przecież dosłownie o kilkaset metrów od Słowińskiego Parku Narodowego, który jest ostoją kilkuset ptasich gatunków. Tak czy inaczej udało mi się zrobić jedno zdjęcie będące kwintesencją nadmorskiego wypoczynku – mamy na nim ujęcie i przyrodnicze, i kulinarne, i mewę, i flądrę – wszystkie symbole wakacji w jednym.

Wracając pamięcią do gorących, lipcowych dni nad Bałtykiem, ze szczególną radością przypominam sobie ten, w którym wpadliśmy na pomysł wynajęcia roweru wodnego. Ten rodzaj aktywności jest obecnie chyba trochę zapomniany – zupełnie niesłusznie. W okolicach Rowów, gdzie mieliśmy naszą bazę, znajduje się wielkie Jezioro Gardno, będące częścią Słowińskiego Parku Narodowego. Wypływa z niego i wpada do morza niewielka rzeczka Łupawa. I to właśnie na niej, na małej przystani można wynająć rower na godziny (co jest bardzo tanie na tle innych atrakcji) i pływać sobie do woli, aż do samego jeziora. Na Gardno nie można, rzecz jasna, wpływać, ale teren rzeki jest dość rozległy i zapewnia sporo atrakcji i świetnych widoków. A i pływanie rowerem wodnym ma swoją poetykę – od razu przypominają mi się książki Nienackiego i opisy jezior, kajaków, rowerów i przyrody. Płynie się wolno, stabilnie, można rozglądać się dookoła, podziwiać, podpływać do szuwarów i innych ciekawych miejsc. Albo po prostu dryfować, opalać się, robić zdjęcia czy jeść kanapkę – co kto woli. Rower oferuje sporą powierzchnię ładunkową i jest bardzo wyrozumiały dla początkujących “marynarzy”. Dzień udał się znakomicie, przepłynęliśmy Łupawę wzdłuż i wszerz, dodatkowo na niebie pojawiły się piękne formacje chmur, które idealnie komponowały się z wodą i trzcinami. Jedyny przykry moment nastąpił przy wysiadaniu – takie pedałowanie w niewygodnej pozycji przez kilka godzin odbiło się znacząco na mięśniach i szkielecie, ale to już przecież nie wina roweru, tylko gnuśnych i pozbawionych kondycji użytkowników.

Muszę przyznać, że po obejrzeniu wakacyjnych zdjęć i przypomnieniu sobie tamtych dni, od razu zrobiło mi się cieplej. I weselej. Myśli o Castoramie zostały zepchnięte na bok przez myśli o bałtyckich, upalnych dniach. Pozostaje tylko przeczekać te kilka słabych miesięcy i zacząć nowe przygody. Czego i Wam serdecznie życzę!

  5 komentarzy to “Od sznura do roweru”

  1. Biegus – super fajoski! Grzegorz! Nie kilka miesięcy, ale jeszcze jakieś trzy. Potem wrócą ptaki, woda i życie znowu stanie się do zniesienia:)) PS. Rower wodny, to dobra rzecz. Zrobiliśmy z tego czegoś kilka niezłych fotek, więc polecam wszystkim:)

    • Plan jest prosty – dotrwać do Bożego Narodzenia, po Nowym Roku dzień się zrobi dłuższy, potem przeżyć jakoś luty i już będzie wiosna 🙂
      Rower jak najbardziej – zazdroszczę Wam pobliskich akwenów do trenowania 🙂 U mnie w mieście jest nawet kilka stawów z rowerami, ale to tylko do treningu i rekreacji. Ewentualnie do spotkań z kaczką.

  2. Fajne fotki i wspomnienia na zimowe wieczory!

  3. Bardzo ciekawe i przyjemne kadry 🙂 Teraz nie ma innego wyjścia, trzeba pocieszać się letnimi wspomnieniami.

Sorry, the comment form is closed at this time.