cze 262024
 
Co słychać na poligonie? Bunkrów nie ma, ale też jest zaj…mująco. Dzisiaj wycieczka na upalne piaski dawnego poligonu, podczas której realizuję dwa fotograficzne marzenia oraz daję się wodzić za nos czarnej musze. Choć wcale nie muszę.

Zaczynamy, jak to często bywa, od dygresji. Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, ale obecnie coraz więcej treści w internecie tworzą sztuczne inteligencje. Począwszy od sztucznych influencerów (to słowo zawsze mnie bawi, patrząc na działania tych “influencerów” nie przychodzi mi do głowy żadna grupa ludzi, dla których mieliby oni być wzorem czegokolwiek, najwyżej żenady), przez domowe porady, aż do wiadomości i komentarzy politycznych. Niestety, takie czasy nastały, procent treści od AI będzie coraz większy, będą przy tym coraz trudniejsze do wychwycenia i odróżnienia od dzieł żywych ludzi. Na razie jesteśmy na etapie dość prostej lokalizacji wytworów AI, szczególnie w sferze języka polskiego, z którym wyraźnie sobie nie radzi. Dlaczego o tym piszę? Ponieważ przygotowując materiały do tego wpisu szukałem jak zawsze konkretnych informacji w sieci. Przy tej okazji natknąłem się niestety na kolejny obszar, w którym zaczęła się panoszyć sztuczna (nie)inteligencja – obszar nauki.

Z pewnym zdumieniem zauważyłem, że jak grzyby po deszczu wyrosły sztucznie stworzone portale pseudonaukowe zawierające treści na wszystkie tematy, ale nie przekazujące niczego konkretnego, albo – co gorsze – przekazujące wyssane z palca informacje. Wiecie, to obecnie powszechny problem różnych modeli AI – bredzenie i tworzenie treści nie mających żadnej treści. W stylu “wardzanki są w paski, ponieważ mają paski, a na ich ciele widoczne są paski w kształcie pasków, które są paskami”. Takich bredni jest coraz więcej i coraz trudniej znaleźć rzetelne artykuły pisane przez ludzi. Podobna sytuacja ma miejsce na Youtubie, gdzie masowo pojawiły się “naukowe” kanały wabiące kontrowersyjnymi tematami, z krzykliwymi tytułami i 100% zawartością bzdur, tworzone przez AI, z filmami robionymi przez AI i AI-lektorem. Jak już wspomniałem – na razie jest to tylko irytujące. Za kilka lat, przy obecnym tempie rozwoju technologii, takie kanały będą nie do odróżnienia dla większości ludzi, a nawet specjaliści w danej dziedzinie będą musieli poświęcić dużo czasu, żeby zweryfikować prawdziwość podawanych na nich informacji. Jest to całkiem słabe, po raz kolejny postęp służy do zahamowania postępu i dalszego ogłupienia większości populacji ludzkiej.

Po tym wstępnym marudzeniu przejdźmy do rzeczy bardziej pozytywnych. Była niedziela, był upał, niebo było niebieskie, a Słońce miało zwyczajową temperaturę 5500°C, którą ochoczo przekazywało na Ziemię. Po śniadaniu zacząłem się zastanawiać nad ważną kwestią – gdzie dzisiaj pójść porobić zdjęcia? Pomimo postępującej urbanizacji, w promieniu kilku kilometrów wciąż jeszcze mam wiele przyrodniczo atrakcyjnych miejsc. Ogród Botaniczny i park Zdrowie odpadały z oczywistych względów – była niedziela, a więc tłum przypadkowych ludzi uniemożliwiających spokojne sfotografowanie nawet najbardziej tolerancyjnych owadów. Do lasów w Dolinie Neru nie chciało mi się iść, bo za daleko na taki upał. Z podobnych względów odpadały Łagiewniki. Zostały więc albo dzikie tereny w okolicach lotniska, które są bardzo różnorodne i ciekawe, albo opuszczony poligon. Oba miejsca mają swoje zalety. Koło lotniska jest wiele mieszanych lasów, stawy, fajne tereny ruderalne przy nasypach kolejowych, rozległe łąki… Niestety, teren cywilizuje się coraz bardziej i w niedzielę też łazi tam coraz więcej mieszkańców pobliskich osiedli. Z kolei tereny wokół poligonu mają status obszaru Natura 2000, a oprócz stawów i lasów są tam świetne piaszczyste łachy śródleśne zamieszkałe przez wiele interesujących bezkręgowców. W dodatku idzie się do nich przez przyrodniczo atrakcyjne tereny, no i nie ma tam zbyt wielu ludzi. Wybrałem więc poligon.

O ile dobrze pamiętam, ostatni raz byłem tam dwa lata temu. Byłem więc ciekawy, co się zmieniło i czy przetrwały populacje unikalnych bezkręgowców, które tam fotografowałem dawniej. Dojście do miejsca docelowego zajęło mi jakieś dwadzieścia minut, po wejściu do lasu od razu skierowałem się na główną, otoczoną drzewami, piaszczystą polanę. Dawniej gnieździła się na niej duża liczba błonkówek wielu gatunków, teren patrolowały trzyszcze piaskowe, a spod nóg uskakiwały liczne prostoskrzydłe. Tym razem było jakoś… pustawo. Teren na szczęście nie zmienił się zanadto na niekorzyść. Poligon niestety stopniowo zostaje zawłaszczony przez spacerowiczów, a co gorsza regularnie pojawiają się tu ekstremalni rowerzyści budujący różne tory i rampy oraz paintballowcy tratujący wszystko dookoła. Polana jednak ocalała, a co więcej pojawił się nawet dla niej domek dla owadów sygnowany plakietką miasta Łódź. Mały, bo mały, ale zawsze to świetna wiadomość, że jest. Zrobiłem kółko wokół obszaru, przeciąłem kilka razy piaszczyste łachy i nic. Trochę latającej i skaczącej drobnicy.

W pewnym momencie usłyszałem basowe buczenie na wysokich obrotach. Po chwili zlokalizowałem źródło dźwięku – nad piaskiem pojawiła się pierwsza wardzanka (Bembix rostrata) zataczająca niewielkie koła. Po chwili owad usiadł i zaczął kopać norkę. Zbliżyłem się ostrożnie, ale okazało się, że wardzanka jest tak zajęta, że nie przeszkadza jej momja obecność. Obserwowanie tego gatunku przy pracy jest prawdziwą przyjemnością. W podejściu do pracy tej okazałej błonkówki widać prawdziwą pasję. Piasek zostaje odrzucony do tyłu z ogromną siłą, a wardzanka z rozpędu przesuwa się do przodu jakby ćwiczyła na zbyt wolnej bieżni w klubie fitness. Albo była bohaterką slapstickowej komedii. W pewnym momencie wokół zaroiło się od innych wardzanek. Nie wiem czy spotkaliście się z tym fascynującym zjawiskiem. Jesteście w jakimś miejscu lasu czy łąki i wokół nie ma dosłownie niczego. Już macie zmieniać miejsce, kiedy w jednej chwili, nie wiadomo skąd, pojawia się rój owadów różnego rodzaju. Jakby były tam cały czas, tylko wam ktoś wyłączył percepcję. Dokładnie tak było i tym razem. Wardzanki buczały dookoła mnie, podlatywały, przepychały się i goniły. Część zajęła się kopaniem swoich jamek, inne próbowały im przeszkadzać, jeszcze inne odlatywały w nieznanych kierunkach. Ponieważ miałem zebrane sporo materiału fotograficznego, postanowiłem przejść się trochę po piasku.

Robiłem kółka po tej dużej piaskownicy i w jej okolicach i stopniowo zaczęły pojawiać się nowe odkrycia. Zauważyłem pierwszego trzyszcza – niewyrośniętego i skrajnie ostrożnego. Po nim pojawił się drugi. Na suchych, trawiastych zboczach trafiły się fajne bujanki. Wokół latało kilka motyli, trochę muchówek i błonkówek. Głównie drobne gatunki, nic nadzwyczajnego, nic godnego uwiecznienia. Rewelacji nie było, wróciłem więc na główny obszar piasku. A tam – znów jak za dotknięciem palca programisty – nagle wszystkie wardzanki miały złowione muchy. To było naprawdę niesamowite. Dziesięć minut temu nie miała ich żadna, teraz miała je każda. Wardzanki same w sobie są duże i masywne, a mając dodatkową, równie dużą muchę pod sobą robiły się naprawdę imponujące. Latały nieco wolniej i były bardziej ostrożne – nic dziwnego, nie chciały przecież stracić złowionej ofiary. Kilka razy próbowałem je podejść kiedy pakowały muchę do norki, ale nic z tego – albo uciekały, albo zdążyły wbiec pod ziemię. Wreszcie udało trafić się jedną, która przydźwigała ogromnego bzyga. Najpierw musiała jeszcze przegonić natrętną koleżankę, potem zacząła pakować zdobycz do tunelu. Szybko stało się jasne, że nie wniesie jej w klasyczny sposób, trzymając pod sobą. Tunel miał zbyt małą średnicę. Wardzanka pokombinowała trochę, pomiotała się dookoła, ale szybko odkryła, że może pchać ofiarę przed sobą. Nie wiem czemu, ale przed oczami stanęła mi ilustracja z książki mojej ulubionej autorki z dzieciństwa, czyli Tove Janson. Tatuś Muminka płynął zanurzony pchając nosem garnek, w którym znajdowała się Mama Muminka. Mogę zmyślać, ale chyba ratował ją przed Hatifnatami. Albo Buką. Nie chce mi się przekopywać regału i sprawdzić, trzymajmy się więc tej wersji. W każdym razie wardzanka wyglądała identycznie. Mucha została w końcu upchnięta w gnieździe, a mnie przed oczami przemknęło coś, od czego serce zabiło mi mocniej.

Kątem oka zauważyłem dużą, czarno-pomarańczową, rozmazaną smugę. Smuga wkrótce wylądowała niedaleko mnie i okazała się tym, czym myślałem że będzie, czyli samicą nęka świerszczojada (Sphex funerarius). Ten gatunek widuję od kilku lat w Ogrodzie Botanicznym, jednak zawsze na kwiatach. Nigdy nie udało mi się odnaleźć miejsca jego gniazdowania. A mając wejście do gniazda ma się szansę na sfotografowanie nęka z ofiarą, co od dawna było moim marzeniem. Tymczasem miałem przed sobą owada, który przecież nie przyleciał na piasek opalać się ani grać w siatkówkę. Przyleciał, bo gdzieś w pobliżu miał norkę. Wystarczyło tylko uzbroić się w cierpliwość. W uzbrajaniu się w cierpliwość jestem niezły, tkwiłem więc nieruchomo przez kilkanaście minut w palących promieniach słońca. W końcu pani nękowa oswoiła się na tyle, że pokazała mi miejsce gniazdowania. Zaczęła robić drobne wykopki i porządki, a mnie udało się zbliżyć i zacząć robić zdjęcia. Po jakimś czasie odleciała, a ja uzbroiłem się ponownie. Minął spory kęs czasu (tak, “kęs czasu” to moja ulubiona jednostka miary z “Dzienników Samuela Pepysa“). Po nim kolejny i jeszcze jeden.

Wreszcie wróciła i to z wielkim tobołem pod sobą. Tobołem okazał się jakiś prostoskrzydły, którego zostawiła na piasku w pornograficznej pozie, a sama zajęła się jeszcze norką. Po chwili zabrała tobół i szybko wciągnęła go do norki. Tu od razu uprzedzę fakty i zwrócę uwagę na ciekawy fakt. Widziałem pakowanie do norki dwóch ofiar. Za pierwszym razem samica nęka siedziała w tunelu, złapała sparaliżowanego owada za głowę i tyłem wciągnęła do gniazda. Za drugim wylądowała blisko otworu wejściowego, szybko dobiegła do niego i weszła do norki przodem, trzymając ofiarę pod sobą. Zastanawiam się od czego zależy wybór takiego, a nie innego sposobu? Od poziomu zagrożenia? Od wielkości ofiary? Po wciągnięciu drugiego owada nęk zabrał się do zasypywanie wejścia. Szło mu to bardzo sprawnie, błyskawicznie podkopywał i zawalał kolejne mini-skarpy, które dokładnie zablokowały otwór. Potem jeszcze przez dłuższą chwilę trwał etap wyrównywania i maskowania powierzchni. Po zakończeniu prac ziemnych błonkówka przeleciała kilka metrów, wylądowała i zabrała się za wykopywanie kolejnego gniazda. Uznałem, że to co sfotografowałem to o wiele więcej niż mi się marzyło i przeszedłem do oddalonej o kilkaset metrów piaskowej strzelnicy.

Dawniej znajdowały się tutaj stanowiska, z których strzelały czołgi. Miejska legenda głosi, że kiedyś czołg posłał pocisk zbyt wysoką trajektorią i trafił oddalony o kilka kilometrów dom. Tak czy inaczej, później strzelano tu tylko z broni lekkiej. Obecnie znajduje się tu trochę betonowych ruin i dużo piaszczystych zboczy pełnych różnych owadów. Byłem już trochę zmęczony, dlatego postanowiłem zrobić jedynie szybki rekonesans. Ale jak to zwykle bywa, szybki w tym przypadku oznaczało dwugodzinny. Szukałem świerszczy i mrówkolwów, które spotykałem w tym miejscu dawniej. Niestety, po jednych i po drugich nie było śladu. Świerszcze żyły pod kłodami, które zniknęły. Nie udało mi się znaleźć też ani jednego lejka larw mrówkolwów, a przecież wcześniej było ich pełno. Nie wiem, czy to działanie ludzi, czy tegoroczna zima, która jak się wydaje, poczyniła ogromne spustoszenia wśród bezkręgowców. Na szczęście również tutaj gnieździła się spora populacja wardzanek, które przyjemnie buczały w całej okolicy. Po chwili przeleciała obok mnie bardzo duża, czarna mucha. Nie mogło być pomyłki, nawet w locie – tak wygląda jedynie Dasypogon diadema. Kolejnych kilka minut przypominało przedwojenne komedia z Flipem i Flapem. Mucha siadała. Ja dobiegałem i kucałem. Mucha odlatywała. Mucha siadała. Dobiegałem. Odlatywała. Kopałem najbliższy konar. Siadała. Kucałem. Już prawie ją miałem. W ostatniej chwili odlatywała. Wypowiadałem wiele słów, których tutaj nie przytoczę. Mucha siadała. I tak w kółko. Jak w czasie każdego polowania fotograficznego następuje moment, kiedy mówię sobie – dobra, odwal się, mam cię gdzieś – i obrażony idę gdzie indziej. Zazwyczaj w takich momentach przyroda funduje mi nagrodę pocieszenia. Nie inaczej było tym razem. Kiedy tylko obraziłem się na samca Dasypogona, tuż przede mną usiadła samica, która jest mniejsza, ale o wiele ładniej ubarwiona. Z pewnym niedowierzaniem ukucnąłem i bez pośpiechu zrobiłem długą serię zdjęć. Jestem niemal na 100% przekonany, że w tym momencie usłyszałem spoza kadru gromki śmiech.

Na każdej fotograficznej wycieczce nadchodzi taki moment, że trzeba sobie powiedzieć stop. Na liczniku miałem już ponad dziewięć kilometrów, byłem zmęczony i przepalony na wylot. To był dobry moment, żeby się wycofać. Oczywiście wracając nie mogłem nie odwiedzić jeszcze miejsca, w którym fotografowałem nęka. Miejsce nowej norki oznaczyłem sobie sprytnie patykiem na piasku. Niestety, żadnego owada nie było w pobliżu. Postałem chwilę, ale ponieważ nic się nie działo skierowałem się w stronę wyjścia. Nagle koło mnie przeleciał średniej wielkości owad z jakimś pakunkiem pod sobą. Nie tylko przeleciał, ale i wylądował kilka metrów dalej. Już bez większego entuzjazmu podkradłem się i ze zdumieniem zobaczyłem, że to taszczyn pszczeli (Philanthus triangulum) z upolowaną pszczołą. Taszczyn z ofiarą – kolejny punkt na mojej liście marzeń! Oczywiście wielokrotnie fotografowałem te owady – ale solo i na kwiatach. Kilkukrotnie widziałem je też niosące pszczołę, nawet siadające z nią. Nigdy jednak nie udało mi sie zrobić im zdjęcia. A im bardziej chciałem, tym bardziej mi się nie udawało. Tym razem miałem taszczyna jak na patelni, szybko zbliżyłem aparat, zrobiłem z pięć zdjęć, po czym owad wzbił się do lotu i zniknął. Uznałem, że to i tak o wiele więcej, niż się spodziewałem, podziękowałem więc grzecznie wszelkim siłom natury, a następnie totalnie wyczerpany oddaliłem się w stronę miejsca zamieszkania. I tak oto zwykły spacer, po którym nie obiecywałem sobie zbyt wiele zmienił się w niezwykłe przeżycie, po którym mam odhaczone kolejne dwie pozycje z listy moich fotograficznych marzeń.

Jeżeli podoba Ci się ten wpis… Postaw mi kawę na buycoffee.to …postaw mi kawę! Dziękuję serdecznie 😉

 

 

  2 komentarze to “Nękam nęka”

  1. Wspaniały artykuł, czytając odnosiłem wrażenie jakbym oglądał film przyrodniczy.Zasób wiedzy entomologicznej nieco przerósł moje (laika) AI, ale dużym wsparciem była bardzo ciekawa oprawa fotograficzna ilustrująca zamieszczone opisy akcji. Wielkie brawa dla autora.

    • Wielkie dzięki i nie zawstydzaj mnie 🙂 Mam jeszcze trochę zebranego na urlopie materiału na kolejne, więc mam nadzieję, że się też spodobają. Tylko jak zawsze za mało czasu, żeby wszystko jednocześnie ogarnąć.

Sorry, the comment form is closed at this time.