maj 182019
 
W poprzednią sobotę siedziałem sobie na balkonowym leżaku, czytałem ciekawą książkę przyrodniczą, spoglądałem to na niebo, to na rosnące wokoło rośliny i ogólnie rzecz mówiąc, odpoczywałem. Nagle na domku dla owadów zauważyłem siedzącą błonkówkę. Jej pojawienie się spowodowało kaskadę zdarzeń, dzięki którym w tym tygodniu zupełnie zmieniłem moją fotograficzną skalę.

Błonkówką, która zwróciła moją uwagę, była chudzina – Perithous scurra – o której pisałem niedawno. Sięgnąłem po leżący obok aparat, zrobiłem jej kilka zdjęć, ale nie byłem zadowolony. Ten owad to jakiś perfekcyjny anorektyk, ma może ze dwa milimetry szerokości… Gdybym tak miał coś, dzięki czemu mógłbym zrobić mu zdjęcia w zbliżeniu… ale zaraz, przecież ja mam takie coś! W tym momencie przypomniałem sobie o leżącym od lat w szufladzie konwerterze macro firmy Raynox. Kupiłem go chyba z 13 lat temu, kiedy miałem jeszcze kompakt Canona S2-IS. Jak na tamte czasy, to był świetny aparat i z Raynoxem stworzył doskonały duet. Potem kupiłem lustrzankę i dedykowany obiektyw macro, potem Nikona i jakoś nie przyszło mi do głowy dodawać coś do niego przy macrach. Aż do tamtego tygodnia. Zamocowałem Raynoxa i zacząłem próbować. Początek był słaby. Ostrości – zero, głębia ostrości – papier, w dodatku przy takich zbliżeniach każde drgnięcie nadgarstka kompletnie niszczyło ostrość. Stopniowo jednak zacząłem się przyzwyczajać i przypominać sobie, jak robi się zdjęcia z konwerterem. Potrzeba dużo więcej światła. Potrzeba stabilizatora pod rękę. Potrzeba o wiele więcej przysłony. Za to efekty są zdumiewające. Aparat jest wciąż ten sam, a nagle znajdujemy się w zupełnie innym świecie. Obiekty, które mają kilka milimetrów mogą zająć cały kadr. Zaczynamy dostrzegać nieprawdopodobne szczegóły, o których nie ma co marzyć przy normalnym trybie zdjęć. Nic więc dziwnego, że od razu poczułem chęć sfotografowania wszystkich mieszkańców balkonu w tej nowej skali. Do zdjęć oprócz błonkówki załapała się mieszkająca u mnie gromadnie ćma Scopula marginepunctata oraz całkiem przypadkowa, malutka muchówka.

Kolejnego dnia wybrałem się do Ogrodu, oczywiście z Raynoxem. Przeżyłem prawdziwy renesans miłości do bezkręgowców – to, czego nie mogłem ostatnio fotografować, znów stało się dostępne. Każdy liść stawał się wielkim lądem pełnym zwierzaków czekających w kolejce do zdjęcia. Zgromadziłem naprawdę dużo materiału, ale będzie on bazą do innych wpisów. Po Ogrodzie wróciłem na balkon, wciąż żądny dalszych sukcesów w świecie macro. Moją uwagę od razu przykuł piękny pająk patrolujący drewniane elementy pergoli. Był to jeden ze skakunów – Salticus scenicus – śliczny mały łobuz, zajadły i nieustraszony łowca. Nawet dla ludzi, którzy boją się pająków skakuny wyglądają przyjaźnie, w taki maskotkowy sposób. Wszystko to przez ich wielkie oczy, które są niezbędne w polowaniu. Wielkie oczy i włoski, które sprawiają wrażenie “puszystości”. Ofiary tych pająków mają zapewne inny pogląd na tę sprawę. A zresztą – wyobraźmy sobie, że nagle skakun powiększa się do, na przykład, rozmiarów owczarka alzackiego. Wątpię, żebym chciał się z nim wtedy bawić, szczególnie, że stanowiłbym potencjalną i całkiem bezbronną ofiarę. Wróćmy jednak do sedna. Czytałem kiedyś bardzo ciekawy artykuł naukowy, z którego wynikało, że te pająki, a właściwie ich mózgi działają jak… współczesne, wielowątkowe systemy operacyjne w komputerach. Skakun nie jest duży. Jego mózg jest jeszcze mniejszy. Fizyki się nie oszuka, określona liczba połączeń nerwowych może przetworzyć określoną i skończoną liczbę informacji. Skakuny polują bardzo aktywnie, szeroki strumień danych płynie podczas łowów z ich oczu, pająki są w stanie bezbłędnie mapować otoczenie, identyfikować ofiary, szacować potencjalne zagrożenia z ich strony, a także planować polowanie wyznaczając potencjalne ścieżki ataku i wybierając najlepszą. Okazuje się, że napływ informacji jest zbyt duży jak na możliwości pajęczego mózgu. Zwierzęta te rozwiązały ten problem w najlepszy sposób – spychając wszystkie inne procesy na bok. Tak jak w Windowsie – kilka wątków głównych wykorzystuje zasoby komputera, a reszta aktualnie nieużywanych jest uśpiona w tle. Dokładnie to samo robi mózg skakuna – przełącza się w tryb “Polowanie” i od tego momentu większość jego zasobów przeznaczona jest do planowania pogoni za ofiarą. Wszystko co zbędne jest wyłączane, zostają tylko procesy niezbędne do normalnego funkcjonowania zwierzęcia. Wyobraźcie sobie – gdyby człowiek potrafił zrobić coś takiego! Przełączyć mózg w tryb myślenia tylko o jednym zagadnieniu (np. wymyśleniu nowego leku albo silnika antygrawitacyjnego), a resztę procesów zepchnąć na bok. Gdzie była by ludzkość dzisiaj? Dość dygresji. “Mój” skakun biegał jak szalony po kratkach, dzięki czemu zrobienie mu zdjęcia było prawdziwym wyzwaniem. W końcu namierzył wielką, tłustą muchę, która była od niego ze sześć razy większa. Przybiegł, ustawił się, namierzył. W tym momencie dosłownie słyszałem obracające się w jego mózgu trybiki. Skoczyć czy nie? W końcu nie skoczył. Ale na pewno nie przez brak odwagi. Po prostu na chłodno ocenił, że nakład sił na szarpanie się z tak wielką zdobyczą byłby zbyt duży w stosunku do potencjalnego zysku. Jeden zero dla skakunowego mózgu.

Minęły kolejne dwa dni, wyszedłem na balkon po powrocie z pracy i od razu zauważyłem kolejnego skakuna, który z kolei poluje w rejonie domku dla owadów. Tak się na niego zagapiłem, że dopiero po chwili zauważyłem średniej wielkości błonkówkę siedzącą przy jednej z rurek. Dzień był pochmurny i chłodny, owad niemrawy, wziąłem więc aparat i zacząłem sesję. Skakun patrolował teren i ponownie sytuacja powtórzyła się z innymi bohaterami. Stanęli ze sobą twarzą w twarz, osa zziębnięta, a pająk rozgrzany i gotowy do ataku. I tym razem jednak zwyciężył zdrowy rozsądek. Skakun poszedł szukać dalej, błonkówka została. A była nią bolica letnia (Symmorphus crassicornis) – samiec. Jak się okazało, właśnie tego chłodnego dnia samce bolic zaczęły wychodzić z rurek. Na moim balkonie mieszkają już dwa lata, żyjemy w zgodzie i nie przeszkadzamy sobie wzajemnie. Zastanawiam się, skąd dziwna, polska nazwa gatunku – bolica. Podejrzewam, że chodzi o ból spowodowany użądleniem, natomiast nie wiem, co trzeba zrobić, żeby do niego doprowadzić. Osy te często latają mi nad głową, kiedy czytam na balkonie, nieraz lądują mi na ręce czy nodze, pozwalają zaglądać do rurek i robić sobie zdjęcia. Pewnie gdybym na jakiejś usiadł, poczułbym siłę jej żądła, ale w normalnych warunkach… chyba raczej nie. Owady te, jak większość samotniczych gatunków nie bronią nawet własnego gniazda i pozwalają naprawdę na wiele. Spokojnie robiłem więc zdjęcia, w międzyczasie z rurek wygryzły się kolejne samce, miałem więc doskonałą okazję dokonać bardzo ciekawej obserwacji. Samego procesu wygryzania, przeciskania się przez zrobiony otwór (o wiele mniejszy niż średnica rurki, co spowodowało, że wcześniej widząc takie otwory myślałem, że rurki były spasożytowane), następnie higieny osobistej, rozgrzewki i wreszcie odlotu. Było naprawdę zimno, sesja trwała dobrą godzinę, po której wróciłem do ciepłego domu napić się gorącej herbaty. Naprawdę nie zazdrościłem bolicom wyboru dnia na wyjście z rurek.

Na dzisiaj to już wszystko, w kolejce czeka sporo materiałów do opracowania. W następnych wpisach można spodziewać się prawdziwej inwazji pająków, pluskwiaków, chrząszczy i innych, a wszystkie nadal w skali macro.

  3 komentarze to “Zmiana skali”

  1. Dobra robota! Fajne foty i opis!

  2. Nie ma to jak Raynox, wiem coś o tym. 🙂
    A ta mała muchówka to ziemiórka. Dla odmiany nie jest niczyim pasożytem – lubi rośliny i w dzieciństwie podgryza im korzonki. Dlatego ludzie jej nie lubią. 😉

    • Dzięki za ID 🙂 Ja tam nie mam nic do niej – może podgryzać, byle nie za dużo 🙂

Sorry, the comment form is closed at this time.