lip 122024
 
Czasami trafia się spacer, na którym wszystko wychodzi. Owady same pchają się pod obiektyw, gdzie nie skierujesz aparatu, dzieje się coś ciekawego, a kolejnym zadziwieniom nie ma końca. Spacer, podczas którego czas nie istnieje, nie myśli się o powrocie do domu i ciągle czeka się na więcej. Spacer taki, jak w ostatnią niedzielę.

Rano nic nie wskazywało na to, że będzie to właśnie taki spacer. Przede wszystkim była niedziela – a więc w Ogrodzie Botanicznym w Łodzi powinny być dzikie tłumy utrudniające jakikolwiek kontakt z przyrodą. Po drugie pogoda była taka sobie – chmury, na granicy deszczu, temperatura około 20 stopni. Nie byłem do końca przekonany, czy na pewno chcę iść dzisiaj właśnie tam. Przemogłem jednak obawy i zaraz po śniadaniu złapałem aparat i mój taktyczny kapelusz i w drogę! Pięć minut później wchodziłem już do opustoszałego (dzięki słabej pogodzie) Ogrodu. Chwilę pomyślałem nad trasą wędrówki i skręciłem w lewo – celem była największa łąka niedaleko stawów.

Zanim do niej jednak doszedłem, zwiedziłem aleję porośniętą na bokach bujną roślinnością. Okazała się siedliskiem wielu ciekawych muchówek, przeważnie bzygów. Nie były to jakieś szczególnie rzadkie gatunki, ale siedziały spokojnie, więc przemieszczając się fotografowałem je po kolei. Poza bzygami było trochę niewielkich błonkówek i właściwie niewiele więcej. Po kilkudziesięciu metrach oczom moim ukazała się łąka. A raczej to, co z niej zostało… Jakiś sumienny pracownik wykonał rzetelnie swoją robotę i skosił ją do gołej ziemi. Jak co roku zresztą. W stanie naturalnym ta łąka jest piękna – częściowo podmokła, częściowo sucha, z kamienną alejką prowadzącą środkiem. Rośnie na niej wiele gatunków roślin, a te z kolei przyciągają rzesze owadów odżywiających się tam, polujących i składających jaja. Teraz miałem przed sobą jedynie wysuszone badyle położone równo na ziemi. To co na nich żyło i miało żyć było już tylko wspomnieniem. Jak co roku. Jaki jest powód koszenia równo z gruntem tego obszaru? Nie mam pojęcia. Łąka leży w tej bardziej “dzikiej” części Ogrodu, w której utrzymanie estetyki nie ma takiego znaczenia, jak na przykład w Ogrodzie Japońskim. W trawie mieszkają nie tylko bezkręgowce, ale i ptaki, a nawet ssaki. Pewnie – skoszenie łąki daje korzyść w postaci siana. I pewnie niczego więcej. Teren wysusza się, a jego temperatura znacznie się podnosi. Skoszona łąka wygląda jak żółtawy ugór. Drastycznie spada na niej liczba gatunków. Oczywiście, po kilku tygodniach rośliny odrastają. Tylko po to, by zostać po raz kolejny wykarczowane. I tak w kółko, w zależności od długości sezonu. Z każdym rokiem zmniejsza się tak liczba gatunków, giną kolejne populacje. Brakuje tylko betoniarki, która zalałaby cały teren betonem. Możnaby wtedy ustawić kwietniki z monokulturą popularnych kwiatów, byłoby czysto, porządnie i bezobsługowo. Popatrzyłem na łąkę, ale nie miałem na niej czego szukać, poszedłem więc w stronę największego stawu.

Tegoroczna wiosna nie była dobra, jeżeli chodzi o liczbę owadów – gatunków było niewiele, a w dodatku były one bardzo nieliczne. Szczególnie widoczne było to w przypadku ważek. Nad stawami w Botaniku latało ich bardzo mało, dominowała ważka czteroplama i lecicha pospolita, innych gatunków praktycznie nie było. Miejsca, w których w poprzednich sezonach roiło się od tych pięknych owadów były w tym roku puste. W dodatku i w przypadku stawów Ogród Botaniczny stosuje niezrozumiałą dla mnie politykę – część została zapuszczona i całkowicie zarośnięta trzcinami. Z innych w środku sezonu spuszczono wodę. A ten największy został z kolei na przybrzeżnych obszarach od strony alei lipowej dokładnie ogolony. Ponieważ nie została nawet najmniejsza pionowa trzcina, z tego obszaru wyniosły się również ważki nie mające na czym usiąść. Szedłem patrząc na tę pustkę i na odcinku całej linii brzegowej nie zobaczyłem dosłownie nic żywego. Kiedy już opuszczałem ten obszar obok przeleciała pojedyncza ważka. Co dziwne, była to przedstawicielka świtezianek (Calopteryx) – jednych z naszych najpiękniejszych ważek, w locie bardziej przypominająca niebieskiego (lub zielono-brązowego) motyla. Świtezianka wkrótce usiadła na środku krzewu, więc zacząłem zwyczajowe podchody do niej. Niestety, nad stawem wiał wiatr, a owad nie był nastawiony na współpracę. W rezultacie zdjęcia nie są najlepsze. Najbardziej zdumiewający jest sam fakt pojawienia się tego gatunku w tym miejscu. Ważki te związane są z wodami płynącymi i bardzo rzadko można zobaczyć je nad stawem. Prawdopodobnie świtezianka przyleciała znad pobliskiej rzeki Łódki. Tak czy inaczej, było to pierwsze z serii zadziwiających spotkań na tym spacerze.

Zaraz obok dużego stawu i alei lipowej położone jest moje ulubione miejsce – Dział Roślin Leczniczych i Przemysłowych, w którym rośnie wiele bardzo ciekawych gatunków kwitnących, przyciągających “egzotyczne” bezkręgowce. Przy jego wejściu ustawiony jest domek dla owadów, ale tym razem nie było w nim nic ciekawego. Przeszedłem więc do rośliny, która nigdy nie zawodzi – mikołajka. Zgodnie z moimi przewidywaniami i tym razem roił się nad nim tłum owadów. Stanąłem nad kępą roślin i zacząłem powoli przyzwyczajać wzrok do tej chaotycznej, ruchomej mozaiki. Było jeszcze całkiem wcześnie i na kwiatach żerowała głównie drobnica. Wśród niej wyróżniało się wiele taszczynów pszczelich (Philanthus triangulum) oraz osmyków. Wśród tych ostatnich na pewno obecny był osmyk pszczolinkowiec (Cerceris rybyensis), inne wymagały dokładniejszej identyfikacji. Pojawiło się również kilka gatunków ciekawych pszczolinek. Szczególnie przedstawicielki jednego z nich były bardzo ładnie ubarwione, a na odnóżach niosły wielkie grudy białego pyłku zebranego wcześniej. W pewnym momencie wydawało mi się, że między roślinami mignęła mi dziwna, czarna osa. Była podobna do kopułek (Eumenes), tylko że zupełnie czarna. Niestety, widziałem ją jedynie przez chwilę i uznałem, że coś musiało mi się przywidzieć – takich owadów nie ma. Może była to jakaś częściowo schowana za rośliną pieśnica (Podalonia) albo coś podobnego. Nie zaprzątałem sobie tym dalej głowy.

Po chwili zabrzmiało buczenie charakterystyczne dla szerszenia i pojawił się pierwszy na spacerze owad wagi ciężkiej. Nie była to jednak błonkówka, a łudząco do niej podobna muchówka – trzmielówka wielka (Volucella zonaria). Jak sama nazwa wskazuje, mucha jest naprawdę wielka – potrafi dorosnąć do dwóch centymetrów, co przy bardzo krępej budowie robi naprawdę duże wrażenie. Jest przy tym pięknie ubarwiona, a jej kolory mają upodobnić ją do szerszenia, pod którego się podszywa. Podczas żerowania na mikołajku zauważyłem ciekawą rzecz w jej zachowaniu. Większość błonkówek daje się nabrać i na widok trzmielówk ustępuje pola, uciekając na inny kwiat. Jednak nie wszystkie. Te większe (np. taszczyny) podlatują do niej bez obaw i wtedy to mucha musi szybko przenieść się gdzie indziej. Nie był to jedyny gatunek trzmielówki jaką spotkałem na niedzielnym spacerze – nieco później, o kilkanaście metrów dalej, natknąłem się na trzmielówkę leśną (Volucella pellucens). Jest to owad nieco mniejszy, osiągający niecałe dwa centymetry i zupełnie inaczej, chociaż też bardzo ładnie ubarwiony. Oba gatunki w postaci dorosłej są pyłkożercami, natomiast ich larwy oprócz pyłku zjadają również larwy błonkówek – os i trzmieli. W Ogrodzie spotkać można jeszcze co najmniej dwóch innych reprezentantów trzmielówek, ale akurat na tym spacerze ich nie było. Zresztą sytuacja była podobna jak z ważkami – dwa lata temu nad wybranymi roślinami latały całe chmary tych okazałych bzygów, dzisiaj były to pojedyncze osobniki.

Żeby dać trochę odpocząć mikołajkowi i poczekać, co na niego przyleci, udałem się na rekonesans sąsiednich alejek. Słońce zaczęło mocniej przygrzewać i pojawiło się o wiele więcej bezkręgowców. Niedaleko rosły nagietki. Na tych kwiatach zazwyczaj było bardzo dużo błonkówek i muchówek, jednak teraz nie było ich zbyt wiele. Był za to stały rezydent tego miejsca – srogoń baldaszkowiec (Rhinocoris iracundus). Ten ładnie ubarwiony pluskwiak jest groźnym myśliwym. Czatuje na roślinach bez ruchu, wybierając przeważnie barwne wnętrza kwiatów. Kiedy nieostrożny owad wyląduje spijać nektar, zostaje bardzo szybko przebity długą kłujką. Pluskwiak wstrzykuje swojej ofierze neurotoksyny, dzięki którym zostaje ona błyskawicznie obezwładniona i nie może się bronić. Wyjaśnia to dużą różnorodność zdobyczy, a także ich wielkość. Wiele upolowanych przez srogonia owadów należy do dużych i doskonale potrafiących się bronić błonkówek. Ciekaw jestem, jaka jest skuteczność ataków. Do tej pory zawsze widziałem srogonie wysysające różne owady, a nigdy będące ofiarą. Ale oczywiście ten anegdotyczny dowód nie ma większego znaczenia naukowego.

Na rabatach kwitnie obecnie bardzo duża liczba gatunków roślin. Jeszcze do niedawna prawie nie było na nich motyli. Tymczasem w niedzielę otworzył się chyba jakiś (na razie niewielki) worek z tymi owadami i pojawiło się ich znacznie więcej. Wśród nich były przede wszystkim rusałki – pawie oczko, ceik, admirał, kratkowiec. Było sporo bielinków i modraszków, dwie różne dostojki, a także trochę lubiących światło dnia motyli nocnych. Nadal jednak nie jest to “standardowy”, letni poziom wielkości populacji tych owadów. Także wśród nich dłuższa zima dokonała ogromnego spustoszenia.

Kiedy tak sobie spacerowałem alejkami pochylając się nad ciekawymi okazami, do rabatek dotarła wycieczka. Nie ma w tym niczego nadzwyczajnego, ponieważ praktycznie w każdy weekend w Ogrodzie odbywa się spacer z przewodnikiem poświęcony różnym dziedzinom przyrody. Tym razem wycieczkę prowadziła pani doktor-psychiatra, a jej tematem były różne rośliny lecznicze i ich wpływ na ludzi. Przez dobrą godzinę mijaliśmy się między alejkami, ale cały czas przebywałem w zasięgu głosu prelegentki i muszę powiedzieć, że wykład był rewelacyjny. Żałuję, że wcześniej nie wiedziałem o tym spotkaniu i nie uczestniczyłem w nim od początku. Pani doktor opowiadała w sposób bardzo ciekawy, a przede wszystkim cały czas podkreślała potrzebę opierania się na naukowych źródłach. Z jej prezentacji wynotowałem sobie kilka bardzo ciekawych tematów do dalszego zgłębienia. Jednym z nich były fototoksyny występujące w barszczu Sosnowskiego (Heracleum sosnowskyi) uaktywniające się w promieniach słońca. Należą one do furanokumaryn (psoralen, bergapten), wnikają w skórę i w obecności światła słonecznego (UV) mogą wiązać się z DNA w komórkach, doprowadzając do uszkodzeń genetycznych i martwicy. Jest na ten temat dużo literatury naukowej, chociażby El-Sharabasy, S. F., & Rizk, A. M. (2019). “Phototoxic effects of psoralens.” Photodermatology, Photoimmunology & Photomedicine.

Z barszczem związanych jest wiele ciekawych historii z Botanika. Jak wiadomo jest on silnie drażniący/trujący i nie tylko nie należy go dotykać, ale też przebywać blisko niego przez dłuższy czas. Kiedyś widziałem przy nim dwie panie – matkę i dorosłą córkę – które koniecznie chciały zrobić sobie selfie z barszczem. Nie pytajcie mnie, dlaczego – też nie jestem w stanie tego pojąć. W każdym razie ignorując całkiem duże i czytelne tablice z ostrzeżeniami, przez dłuższy czas dosłownie przytulały się do tej groźnej rośliny. Tak, mogłem coś powiedzieć, ale z doświadczenia wiem, jak by się to skończyło. Panie pofukałyby na mnie, wyzwały od wścibskiego zboczeńca i przytulały się do barszczu dalej. Pozostało mieć tylko nadzieję, że selfie się udały, a im nie stało się nic poważniejszego.

Drugim niezwykle ciekawym tematem poruszonym przez panią prowadzącą wycieczkę był wpływ ogrodów, ogrodnictwa i przebywania na łonie natury na poprawę zdrowia psychicznego. Dla mnie jest to oczywiste – Ogród to mój naturalny kościół, do którego staram się przychodzić jak najczęściej. Przychodziłem tu w trudnych i stresujących momentach życia od lat i zawsze czerpałem z tych spacerów siłę i energię. Nawet “normalne” wyprawy z aparatem są dla mnie odprężające i ładują mnie pozytywną energią. Przy czym nie przeszkadza w tym zupełnie zmęczeniem fizycznym. Często goniąc kilometrami za owadami, gimnastykując się w czasie robienia zdjęć i wisząc godzinami w jednej pozycji nad rabatką, w pełnym słońcu i upale, jestem wykończony fizycznie. Ale to zmęczenie jest dobrym zmęczeniem, które ładuje i oczyszcza umysł, uspokaja, pozwala przestać myśleć o problemach i pozbyć się stresów. Dlatego tak bardzo brakuje mi go w sezonie zimowym, kiedy nie ma go czym zastąpić. Jak się jednak okazuje, dobroczynny wpływ ogrodów na życie ludzi i społeczeństw jest przedmiotem szerokich badań naukowych. Uwagę zwraca się nie tylko na jednostki, ale też grupy, które czerpią wielorakie korzyści na przykład z zakładania i prowadzenia wspólnych ogrodów osiedlowych czy zielonych enklaw na dachach wieżowców. Temat jest bardzo ciekawy, a literatura w tej dziedzinie bogata. Sam dopiero zaczynam ją studiować, każdy chętny bez problemu znajdzie wiele opracowań.

Na zakończenie tego wątku zabawna anegdotka, która właściwie wcale zabawna nie jest. Otóż pani prelegentka opowiedziała, że wyniki badań wskazują, że obecni nastolatkowie przebywają na świeżym powietrzu mniej, niż… więźniowie zakładów o zaostrzonym rygorze. I tak, jest to całkiem możliwe. Więźniowie mają obowiązkowe codzienne spacery, a uczniowie już nie. Dla mnie i moich kumpli z osiedla jest to nie do pojęcia. Nasze życie kręciło się wokół ciągłego przebywania na świeżym powietrzu, niezależnie od pory roku. W czasach naszej podstawówki Botanik był bezpłatny i otwarty przez cały rok. Wiosną, latem i jesienią non-stop bawiliśmy się tu w chowaka albo coś innego, zimą do wieczora zjeżdżaliśmy z górek koło Retkini na sankach. A jeżeli nie Botanik, to Zdrowie, albo lotnisko i tereny obok niego, albo Wysypicho i łąki obok, albo po prostu któryś z placów budowy. Tych ostatnich nie brakowało, bo wszędzie dookoła powstawały nowe wieżowce. Wyjście na dwór zawsze było na pierwszym miejscu – wyżej niż granie na komputerze, oglądanie telewizji czy czytanie. Jadąc tramwajem obecnie ma się wrażenie, że jesteśmy w jakimś serialu o zombie, wpatrzonych w ekrany i zdalnie sterowanych przez nie, marzących tylko o powrocie do domu, żeby nadal wpatrywać się w ekrany.

Zostawmy jednak boomerskie klimaty i wróćmy na spalone słońcem aleje Ogrodu. Słuchając pani doktor, zauważyłem na piaszczystej ścieżce dwa ciemne punkty. Idąc po alejkach zawsze patrzę pod nogi, bo można znaleźć na nich wiele fascynujących bezkręgowców. Ukucnąłem i czarne punkty zamieniły się w norkę o bardzo dużej średnicy i leżącego niedaleko niej, sparaliżowanego pająka. Pomyślałem sobie, że taką rezydencję musiał wykopać jakiś pokaźny owad – może wardzanka, a może trzyszcz. W pobliżu nie było jednak niczego podobnego, tylko jakaś malutka (może półcentymetrowa) i ruchliwa błonkówka, którą zignorowałem. Czekałem dalej, nic nie przylatywało, a tymczasem zlekceważony przeze mnie owad szybko podbiegł do pająka, złapał go i sprawnie odholował do norki. Byłem autentycznie zdziwiony – wielkość ofiary była ok, ale ten otwór w norce o wiele za duży. Czekałem na ponowne pojawienie się owada, myśląc nad tym, co to za gatunek i czy zaskoczy mnie jeszcze jakimś ciekawym zachowaniem. Moje rozmyślania przerwało pojawienie się na ścieżce młodej mamy z pacholęciem płci męskiej, solidnie odżywionym, lat około pięciu. Pacholęcie ochoczo ruszyło w moim kierunku, a przebiegając obok, centralnie wdepnęło w norkę błonkówki spłaszczając ją wraz z zawartością. Nie powiem, zagotowało się we mnie solidnie. Przez chwilę rozważałem różne, bardzo gwałtowne scenariusze, ale w końcu doszedłem do wniosku, że mogę zrobić dokładnie nic. Chyba, że chcę zobaczyć nagłówki w gazetach w stylu “Wariat w Ogrodzie Botanicznym pobił niewinne dziecko, bo zabiło robaka”. A co do samej błonkówki – ze zdjęć nie odważę się jej próbować identyfikować, chociaż ogólny pokrój, ofiara i zachowanie wskazują na to, że mógł to być jakiś niewielki przedstawiciel nasteczników z rodzaju uzębków (Priocnemis).

Sporo już widziałem, ale wcale nie miałem ochoty opuszczać mojego ulubionego miejsca. Postanowiłem wrócić więc do mikołajków i zobaczyć, czy przyleciało do nich coś nowego. Okazało się, że tak, jak najbardziej. Pojawiły się dwa gatunki z trzech z mojego “zestawu obowiązkowego”. Mowa tu o bardzo dużych, pięknie ubarwionych i różnorodnych błonkówkach – wardzance (Bembix rostrata), nęku (Sphex funerarius) i smukwie (Scolia hirta). Jeszcze kilka lat temu spotykałem jedynie wardzanki i to w niezbyt dużej liczbie. Potem pojawił się nęk, szybko zadomowił i został. Dwa lata temu do tego tria dołączyła smukwa. W niedzielę wardzanek było kilka, natomiast nęków cała masa. Jednocześnie widziałem w jednym miejscu po 8-10 osobników, które pożywiały się na kwiatach. Jak zwykle nie było najmniejszych problemów z robieniem im zdjęć, ale nie stanowiło to już takiego wyzwania jak kiedyś. Nie było już “o rany! nęk, żeby tylko nie odleciał”, było – “o, znowu pełno nęków”. Nie zmienia to oczywiście faktu, że nadal bardzo lubię te wielkie i piękne błonkówki. Nadal nie mam również pojęcia, gdzie w Botaniku gniazdują te piękne owady i jak daleko od swoich norek mają do miejsc, w których się żywią.

Stałem więc, fotografowałem, aż nagle na mikołajka przyleciała czarna osa-widmo, która nie powinna istnieć. Oczywiście od razu poświęciłem jej całą swoją uwagę. Faktycznie przypominała nieco kopułki i faktycznie była całkiem czarna, z pięknymi, błyszczącymi skrzydełkami, które miały odcień głębokiego fioletu, zmieniający się w zależności od kąta patrzenia. Nadal nie mogłem uwierzyć w to co fotografowałem – nie widziałem nigdy czegoś podobnego i nie pamiętałem, żeby coś takiego istniało w naszej entomofaunie. Na razie skupiłem się jednak na zdjęciach. Owad po początkowym etapie nieufności oswoił się z aparatem i zajął kwiatami. Łatwo dawał się fotografować, a ja robiłem mu seryjne zdjęcia z każdej perspektywy, żeby można go było zidentyfikować. Już w domu jak najszybciej wybrałem kilka ujęć i zamieściłem na forum entomologicznym z prośbą o identyfikację, bo nie znalazłem niczego podobnego w moich książkach. Oczywiście forum to nie gorąca linia, w dodatku była niedziela, więc przez dłuższy czas nikt nie odpisywał. Ponieważ zżerała mnie ciekawość wrzuciłem zdjęcie w Google Lens. Tak, wstyd się przyznać, ale po sekundzie strona wyświetliła mi jakiś egzotyczny gatunek – Isodontia mexicana. Dobra, pomyślałem, jak zwykle AI wymyśla jakieś głupoty. Dla świętego spokoju jednak zacząłem szukać informacji o tym gatunku i okazało się, że od lat sześćdziesiątych jest w Europie, a od kilku lat nawet w naszym kraju. W dodatku rok temu, kiedy ja byłem w przyrodniczym letargu, pojawił się w Łodzi, a zdjęcia zrobili mu moi koledzy – Jacek Nowak i Włodek Wypych, stali bywalcy i miłośnicy Ogrodu Botanicznego w Łodzi. Z kolei informacje o gatunku znalazłem na stronie kolejnego łódzkiego znajomego – Rafała, czyli na Insektarium, którą pewnie wszyscy znają. Zagadka rozwiązana, kolejny, fantastyczny gatunek zaliczony, a niedzielny spacer nadal trwa.

Nadszedł czas na zmianę miejscówki, ruszyłem więc penetrować pobliskie rabatki. Przechodząc obok macierzanki (Thymus) zauważyłem znajomy kształt i kolor. Na niewielkich kwiatach krzątała się smukwa okazała (Scolia hirta) – ostatnia, brakująca błonkówka z obowiązkowej trójcy. Scolia była jedna, w dodatku całkiem ruchliwa, więc zrobiłem jej kilka dokumentacyjnych zdjęć i zacząłem rozglądać się za innymi ofiarami. W pewnym momencie do rabatki podeszła para i zaczęła rozmawiać o owadach. Pan pokazując na trzmiele powiedział “trzmiele”, a nie “bąki” jak wszyscy, których spotykam. Wprawiło mnie to w taki zachwyt i zdumienie, że aż zacząłem z nim krótką pogawędkę. W sumie nieczęsto spotyka się kogoś potrafiącego powiedzieć “trzmiel”. Wtem na łodyżce jednej z roślin coś się zakotłowało. Szybko zbliżyłem się z aparatem i okazało się, że to kopulująca para much z rodzaju Conopidae. Ku mojemu zdumieniu samiec zaczął straszliwie się miotać, po czym oderwał się od samicy i gwałtownie odleciał. Po chwili z drugiego planu wyłonił się trzeci uczestnik dramatu – pająk, który pochwycił samicę. Muszy samiec miał dużo szczęścia. Kilka razy widziałem podobne sceny z udziałem motyli. Pająk wysysał samicę, a bezradny samiec trzepotał się nadal z nią złączony. Tym razem mucha została szybko opakowana w pajęczynę, a na scenie pojawili się kolejni bohaterowie. Były to kleptopasożytnicze muchówki z rodziny Milichiidae, które żerują na cudzych zdobyczach. Zjawiły się błyskawicznie, a ich liczba wciąż rosła. Pająk wcześniej zostawił sobie zdobycz przytroczoną do łodyżki, ale widząc co się dzieje, ruszył przegonić małych napastników. A było ich więcej i więcej. Pająkowi udało się pochwycić kilka muchówek, ale jeżeli tylko przegonił je z jednej strony, natychmiast pojawiały się z przeciwnej. Po pewnym czasie miałem dostateczną liczbę zdjęć i ruszyłem dalej.

Wróciłem – gdzieżby indziej – do mikołajka. Nie było na nim niczego nowego i już zamierzałem iść dalej, ale nagle rozległo się podwójne basowe buczenie i coś opadło ciężko na jedną z roślin. To wardzanka złapała właśnie wyjątkowo okazałą muchę i usiłowała ją poskromić. Złapała ciężką ofiarę odnóżami, umieściła na spodniej części ciała i żądliła, żeby ją sparaliżować. Mucha była naprawdę duża i nie zamierzała się łatwo poddać. Cały czas próbowała się wyrwać, kręciła się i przebierała nogami. Wardzanka nie tylko ją żądliła, ale chyba również używała aparatu gębowego do przytrzymania czy też obezwładnienia przeciwnika. Owady kilkukrotnie zmieniały pozycję, czas mijał, a mucha nadal była żywotna. W końcu wardzanka miała dosyć. Po kilku dalszych próbach sparaliżowania ofiary, dała za wygraną, porzuciła ją i odleciała. Jestem bardzo ciekawy, co było przyczyną niepowodzenia tej akcji? Mucha była za duża? Nie można było prawidłowo wprowadzić żądła? A może ilość jadu była zbyt mała? Może wardzanka uznała, że zdobycz jest niepewna, może odzyskać siły już w gnieździe i zagrozić potomstwu? Tego się nie dowiemy, tłumaczy to jednak całkiem sporą liczbę porzuconych, dużych much na terenach gniazdowania wardzanek – na przykład na poligonie Brus.

Po widowiskowej akcji wardzanki przeszedłem się jeszcze po okolicznych alejkach. Zaczynałem być już poważnie zmęczony, a mój mózg przeładowany przyrodniczymi doznaniami. Na alejkach i rabatkach udało się jeszcze spotkać kilka ciekawych gatunków. Po piasku biegało kilka trzyszczy piaskowych (Cicindela hybrida), ale było ich naprawdę niewiele w porównaniu z zeszłymi sezonami, kiedy to na każdym kroku uciekały spod nóg. W niedzielę było ich może z pięć? Na fenkule włoskim siedział bardzo kolorowy chrząszcz barciel pszczołowiec (Trichodes apiarius), ale był jedynym przedstawicielem tego gatunku. Na tej roślinie zawsze dosłownie roiły się osy wielu gatunków – tym razem była jedna klecanka. Przystanąłem jeszcze na chwilę przy rabacie poobserwować makatki – było ich sporo i jak zawsze były w ruchu nie dając sobie zrobić zdjęcia. Wśród nich latała również fajna pszczoła – z pokroju podobna do makatek, ale bardzo owłosiona i w dodatku cała utytłana w pyłku. Miałem kilka pomysłów na jej identyfikację, ale w sumie niczego nie jestem pewien.

Kierując się już w stronę wyjścia, jeszcze raz przystanąłem przy nagietkach. Nagle na jednym z nich coś się stało. Na kwiat spadł jakiś szybki pocisk, zakłębiło się i pocisk z czymś jeszcze zniknął pod kwiatem. Tym razem miałem ogromne szczęście obserować porwanie pszczoły przez taszczyna pszczelego (Philanthus triangulum). Całkiem niedawno zrobiłem mu pierwsze zdjęcie z ofiarą, a tu proszę – miałem okazję zaobserwować całe polowanie. Niestety myśliwy wcisnął się w zakamarek pod kwiatem i ciężko było sięgnąć do niego obiektywem. Coś tam udało się uchwycić, ale na pewno nie moment, kiedy taszczyn wyciska pszczołę jak cytrynę i żywi się zjedzonym przez nią pyłkiem. Odpoczynek trwał zresztą bardzo krótko, po chwili taszczyn ze zdobyczą gdzieś odleciał. Ja natomiast stwierdziłem, że najwyższa pora wracać do domu. Spacer trwał około pięciu godzin i muszę przyznać, że był to jeden z najbardziej owocnych (przyrodniczo i fotograficznie) spacerów w moim życiu.

Jeżeli podoba Ci się ten wpis… Postaw mi kawę na buycoffee.to …postaw mi kawę! Dziękuję serdecznie 😉

  2 komentarze to “Wszystko”

  1. Wspaniały artykuł bogaty w wiele ciekawych wiadomości przyrodniczo entomologicznych.Wzbogacony cennymi uwagami dotyczącymi samego ogrodu i sposobu jego zagospodarowywania..Kierownictwo ogrodu powinno się z nim zapoznać obowiązkowo..Ciekawy dla mnie był wątek dotyczący podsłuchanej prelekcji o wpływie roślin leczniczych na człowieka, oraz wspomnień autora z dawnych lat .Jak zawsze bardzo wciągający ,bogaty i barwny opis zaobserwowanych sytuacji ( niekiedy humorystycznych) i ciekawych gatunków owadów a wszystko poparte super zdjęciami.Gratuluję autorowi.Czekam na następne wpisy. Marian

  2. No cóż, muszę przyznać że świat owadów jest brutalny, każdy może być pożarty nie na żarty 🙂
    Ale bez tego chyba by pokryły planetę grubą warstwą.
    Z tej perspektywy to miło że mu jesteśmy jak na razie na szczycie sieci troficznej…

Sorry, the comment form is closed at this time.