maj 112025
 
Co można zobaczyć na balkonie? Niemało, o czym przekonamy się dzisiaj. Będą osy i trzmiele, pszczoły i sokoły, zdechłe winniczki i żywa lawenda. Gościem specjalnym będzie Załoga Dżi, a na sam koniec nastąpi zapierający dech w piersi zwrot akcji. Zapraszam do lektury!

Wyłaniam się z krzaczorów (chociaż jako Łodzianin powiedziałbym raczej – chęchów) w Ogrodzie Botanicznym i natykam się na starszą panią spacerującą alejką. Trzymam przezroczystą reklamówkę z różnymi, zebranymi przed chwilą „rzeczami”, z szyi zwisa mi aparat, na plecach plecak. Normalny, wycieczkowy strój. Pani po chwili zaskoczenia ocenia, że nie jestem groźny, taksuje mnie wzrokiem i pyta:

– A co tam pan niesie w siatce?
-Siano i muszle winniczków.
-Sianko dla króliczka, ale muszle…?
-Muszle są dla murarki, a siano dla trzmiela.
-Ach tak, bardzo zabawne. Żegnam pana.

Nadąsana pani odchodzi, a ja śmieję się w duchu. Wszystko, co powiedziałem było szczerą prawdą. Faktycznie „sianko” jest dla trzmiela. Tej wiosny na balkonie długo wszystko leżało nie ruszane. Ze skrzynek sterczały zeszłoroczne badyle, na podłodze walała się ziemia wygrzebana przez ptaki, obok tkwiły jakieś deski i rurki z zimowych projektów. I właśnie w jednej z takich skrzynek, ze spękaną ziemią i badylami na wierzchu, zagnieździł się trzmiel. Ucieszyłem się z nowego lokatora i od razu zacząłem zgłębiać temat. Okazało się, że można przygotować pomoc gniazdową dla trzmieli, wykonaną z niewielkiej skrzynki albo doniczki, częściowo zakopanej w ziemi i wypełnionej materiałem izolującym, na przykład sianem. Po przeczytaniu opisów budek dla trzmieli, od razu postanowiłem wykonać jedną na balkon – i stąd wyprawa do Botanika po trochę wyściółki z siana.

Już w domu zabrałem się do roboty. Wygrzebałem największy pojemnik plastikowy, jaki miałem. W środku było dużo wszystkiego – ziemia, zaschnięte mchy, kawałki wapiennej skały przywiezione jeszcze z Jury, dużo spróchniałego drewna, trochę suchych liści. Jednym słowem idealne miejsce do zrobienia doskonałego siedliska dla wielu gatunków. Z jednej strony wykopałem odpowiedniej wielkości dołek, wymościłem go przyniesionym sianem i przykryłem doniczką z otworami na górze. Jeden z nich poszerzyłem jeszcze później. Doniczkę zamaskowałem różnymi gałęziami, przykryłem częściowo kamieniami, dosypałem jeszcze gliny i innych wypełniaczy i już – emulator wielu środowisk gotowy i czekający na lokatorów. Czy coś z tego wyjdzie? Nie mam pojęcia, ale spróbować zawsze warto. Pudło z całą pewnością zasiedlą stopniowo różne gatunki owadów. Czy będą wśród nich trzmiele? Zobaczymy, gdyby tak się stało, będę bardzo zadowolony. Pod moim blokiem rośnie wiele kwitnących drzew, jest też trochę niższych roślin. Po drugiej stronie bloku rozciąga się z kolei osiedlowy park, w którym jest dużo kwietnych rabat i rośnie bardzo dużo lawendy, pożywienia więc nie brakuje.

Teraz czas na muszle winniczka. Wybrałem się po nie, ponieważ używają ich do budowy gniazd murarki kilku gatunków. Wśród nich znajdują się murarki muszlówki (Osmia aurulenta), czerwonawe (Osmia andrenoides), dwubarwne (Osmia bicolor) oraz kolczaste (Osmia spinulosa). Te niezwykle ciekawe owady wyszukują opuszczone muszle ślimaków, obrabiają je, a następnie murują wewnątrz komórki, w których składają jaja. Nie będę się tu rozpisywał o procesie pracy nad muszlą, ponieważ inni zrobili to już dużo dokładniej i lepiej. Mam tu na myśli świetną, zaprzyjaźnioną stronę Dzicyzapylacze.pl, która jest skarbnicą informacji na temat owadów, głównie zapylających rośliny błonkówek. Gdyby kogoś interesowała tematyka murarek związanych z muszlami, to gorąco polecam stronę, a pod tym linkiem znajduje się kilka świetnych artykułów na ten temat.

Przyniesione muszle umieściłem tymczasowo w nowopowstałym dużym domku, ale możliwe, że rozłożę je również w innych miejscach. Warto wspomnieć o samym procesie ich zdobycia, ponieważ był dość… ciekawy. Chodząc po Ogrodzie jesienią, kiedy już opadną liście i uschną niższe rośliny, często widuję opuszczone muszle ślimaków. Szczególnie bogaty w nie jest obszar niedaleko lasków bukowych, w którym w sezonie rosną pokrzywy i utrzymuje się wilgoć. Po każdym deszczu tysiące ślimaków różnych gatunków wypełzają w tamtym miejscu i rozchodzą się po pniach, liściach i asfalcie. Po sezonie, idąc alejką, widać na ziemi dziesiątki ich pustych muszli. Typowe – idziesz sobie taką drogą, muszle nie są ci do niczego potrzebne, więc widzisz je na każdym kroku. Kiedy jednak ostatnio poszedłem specjalnie po nie, początkowo nie było ani jednej. Rośliny zdążyły już bujnie porosnąć ten obszar, wszędzie było zielono, podłoża za to nie było widać wcale. Chodziłem w tę i z powrotem wypatrując białych błysków wapienia. Przez dłuższy czas bez sukcesu, w końcu coś tam dojrzałem. Wlazłem w chęchy, na ziemi leżała muszla winniczka, niestety cała podziurawiona, może przez ptaki? Skoro jednaj już się tam znalazłem, zacząłem szukać dokładniej. Szło to opornie, bo musiałem poruszać się schylony, widoczność była słaba, za gałęzie stęsknione za ludzkim dotykiem chętnie obejmowały mnie z każdej strony. Wreszcie się poddałem. Miałem w moim zamykanym pojemniku po lodach dokładnie cztery muszle. Nie rewelacyjnie, ale dobrze, że cokolwiek udało się znaleźć. Ślimacze domki były w dobrym stanie, bez uszkodzeń, albo z minimalnymi otworami. Niestety, już w domu okazało się, że w jednej z nich znajduje się gniazdo mrówek. Gdybym był hodowcą mrówek, bardzo by mnie to ucieszyło. Jednak posiadanie kolonii tych owadów na balkonie nie bardzo mi odpowiadało – muszla trafiła z powrotem do lasu. Teraz pozostaje tylko czekać. Od jakiegoś czasu mam w różnych skrzynkach muszle mniejszych gatunków i jak na razie interesowały się nimi tylko sroki. Zobaczymy jak będzie z muszlami winniczków. Być może interesujących mnie gatunków murarek w ogóle nie ma w najbliższej okolicy i szanse na zasiedlenie muszli są zerowe. Zawsze jednak warto spróbować – może się uda.

„Lavenders blue, dilly dilly, lavenders green
When I am King, dilly dilly, you will be Queen”

Cytat z piosenki z mojej ukochanej płyty „Misplaced Childhood” zespołu Marillion wprowadza nas w kolejny temat. Wracając z pracy wszedłem na codzienne zakupy do Aldi i, jak co roku, zobaczyłem paletę z przecenionymi i do cna zmarnowanymi roślinami. Wśród nich znajdowały się sześciopaki z sadzonkami lawendy, w jakiejś absurdalnie niskiej cenie. Na pierwszy rzut oka wyglądało na to, że da się je jeszcze uratować, więc cóż było robić – wziąłem w sumie dwanaście sadzonek. Nie wiem nawet, co to za odmiana, ale w sumie bez różnicy – lawenda to lawenda – pięknie pachnie, ładnie wygląda, kwitnie obficie, jest odporna na słońce i przyciąga dużo owadów – same plusy. W domu przygotowałem trzy skrzynki plus trzy doniczki i rozsadziłem świeżo zakupione rośliny. Trzy sadzonki wyglądające najsłabiej poszły do doniczek. Sam proces przygotowania pojemników stał się zaś pierwszym etapem balkonowej rewolucji wiosennej.

Wiecie, jak to jest. Przychodzi jesień, rośliny schną, ptaki wygrzebują ziemię z doniczek, jest coraz ciemniej i zimniej. Obiecujecie sobie, że w następny weekend posprzątacie na balkonie, ale w następny weekend jest co innego do roboty. A potem przychodzi zima i na samą myśl o wyjściu na balkon i sprzątaniu skóra cierpnie. I tak przez kilka miesięcy kryzys pogłębia się. Wreszcie przychodzi wiosna, dni stają się cieplejsze, któregoś z nich wychodzicie na balkon i widzicie obraz nędzy i rozpaczy. Ponieważ jesteście pełni energii ukierunkowanej na czynności ogrodniczo-przyrodnicze, w głowie rodzi się jedyna słuszna myśl. Potrzebna jest transformacja! Tu mała dygresja – słowo „transformacja” już do końca życia będzie kojarzyć się mnie – i pewnie dużej liczbie moich rówieśników – z serialem „G-Force” emitowanym w naszym kraju na początku lat osiemdziesiątych. Ten serial to było coś absolutnie nowego i niespotykanego. Zamiast tradycyjnego „Misia Uszatka” czy „Bolka i Lolka” opowieść o piątce młodych superbohaterów walczących z wszelkim, galaktycznym złem (dowodzonym przez Zoltara), mających super statek kosmiczny i różne gadżety. Najważniejszym momentem każdego odcinka było właśnie owa przemiana ze zwykłych ludzi w superbohaterów. Na komendę „transformacja” magicznie znikały ich codzienne stroje, a pojawiały się peleryny i cały superbohaterski arsenał. Od tego momentu zaczynała się prawdziwa akcja. Muzyka w czołówce serialu to było prawdziwe mistrzostwo świata. Każdy dzieciak, który usłyszał ją będąc na osiedlowym podwórku porzucał każdą zabawę i biegł co sił w nogach do najbliższego telewizora, czy to w domu swoim czy jakiegoś kolegi. Zabawne jest to, że przeznaczony dla młodych widzów serial animowany miał ogromny wpływ również na całą „dorosłą” popkulturę, a jego bohaterowie trafiali do kabaretów czy dowcipów (gdy stanie u drzwi Załoga Dżi). Tamte czasy minęły dość dawno, ale gdy jeszcze tej wiosny wyszedłem na balkon i pomyślałem „transformacja”, to w głowie zagrała mi muzyka z „Dżifors” i grała tak przez cały proces przywracania mojego balkonu ludzkości.

Wracajmy jednak do lawendy. Jej zasadzenie stało się początkiem łańcucha kolejnych balkonowych przemian i porządków. Z dwunastu sadzonek udało się uratować dziesięć, co jest moim zdaniem przyzwoitym wynikiem. Oczywiście na tym nie poprzestałem. Jakiś czas później trafiłem do Castoramy w celu nabycia kolejnej skrzynki na domek dla owadów. Po drodze wszedłem do działu ogrodniczego, no i się zaczęło! Jak zawsze chciałem kupić WSZYSTKO. Poprzestałem jednak na lawendzie francuskiej (Lavandula stoechas), po angielsku zwanej lawendą hiszpańską, oraz lawendzie wąskolistnej (Lavandula angustifolia). Do kompletu dorzuciłem rozmaryn (Salvia subg. Rosmarinus) oraz macierzankę tymianek (Thymus vulgaris L.). Są to rośliny o podobnych wymaganiach, odporne na suszę i duże natężenie promieni słonecznych. A do tego wszystkie bardzo ładnie pachną i przyciągają wiele ciekawych owadów. Pewnie przy okazji kolejnej wizyty dorzucę coś jeszcze. Początkowo chciałem na tym poprzestać, ale w szufladzie znalazłem zeszłoroczne torebki z nasionami. Do skrzynek trafiły więc dwie odmiany wilca (Ipomoea L.), groszek pachnący (Lathyrus odoratus L.), mikołajek płaskolistny (Eryngium planum L.) i rudbekia (Rudbeckia L.). Ponieważ w szufladzie walały się jeszcze mieszanki typu „łąka kwietna”, wsypałem pojemników co tylko miałem. Jak zawsze skończy się niekontrolowaną dżunglą, ale lepsze to, niż puste skrzynki. Owady się ucieszą.

Co poza roślinami? Oczywiście domki dla owadów. Mój podstawowy model w całości wypełniony rurkami rdestu i trzciny przetrwał zimę bardzo dobrze. W czasie kiedy pracowałem na balkonie kręciły się przy nim stada bolic i murarek. Było ich naprawdę dużo, w porywach po kilkanaście osobników w jednym momencie. Jak zawsze w takich przypadkach było trochę przepychania przy rurkach, ale żadnej poważniejsze awantury. Owady na razie czyściły starą trzcinę, inne dopiero wygryzały się na zewnątrz. Drugi drewniany domek niestety rozpadł się na kawałki. Na szczęście nie był to wielki problem – wziąłem gwoździe i młotek i jest już jak nowy. Ponieważ były w nim braki – sroki ukradły trochę rurek – zmieniłem koncepcję i dopełniłem go gliną, która została mi z zeszłego sezonu. Zobaczymy, co się do niej wprowadzi. A ponieważ zostało mi jeszcze trochę materiału, wziąłem starą doniczkę i ją też wypchałem gliną – domków nigdy za wiele. Dodatkowo w tamtym sezonie zrobiłem kolejne siedlisko – skrzynkę z gliną, która z zamyśle przeznaczona jest dla bolic rogatych (Odynerus reniformis). Spotkałem je w tamtym sezonie w Ogrodzie i od razu zafascynowały mnie ich przypominające krany konstrukcje z gliny. Czy akurat te owady się wprowadzą do domku? Nie mam pojęcia. Ale zawsze warto sprawdzić, jeżeli nie one, to może jakiś kolejny, fajny gatunek. Listę nowości uzupełnia małe poidełko wypełnione skałami granitowymi. Umieściłem je tak, żeby tylko owady miały do niego dostęp. Poprzednie było zbyt duże i stało na otwartym terenie – przylatywały do niego gołębie, które robiły wokół śmietnik. Po głowie chodzi mi kolejna iteracja balkonowego stawu pod postacią wiaderka z wodą i roślinami wodnymi, w którym mogłoby się rozwijać sporo odmiennego życia. Muszę nad tym pomyśleć i zaplanować takie oczko wodne w rozsądny sposób – balkon niestety nie jest z gumy, a już teraz zaczyna być na nim ciasno.

Podczas balkonowej transformacji co jakiś czas słyszałem charakterystyczne, bardzo „ostre” nawoływania jakichś ptaków. W końcu namierzyłem je na dachu pobliskiego wieżowca. Okazało się, że to para pustułek (Falco tinnunculus), która właśnie prowadziła zaloty. Samica siedziała na skraju dachu, natomiast samiec co jakiś czas podlatywał do niej, przenosząc się z dachu na wysoko położone parapety. W końcu doszło do kopulacji, po której para zgodnie siedziała na dachu zajmując się własnymi sprawami. Od tamtej pory często widuję pustułki patrolujące osiedle i wypatrujące zdobyczy. W czasie lotu wydają bardzo charakterystyczny krzyk, dzięki któremu można je szybko zlokalizować. Ptaki te podlegają na terenie Polski ścisłej ochronie gatunkowej, chociaż na szczęście są dość powszechnie spotykane. Stopniowo zmieniają swoje środowisko życia i z pól przenoszą się na blokowiska, gdzie mają wiele dogodnych punktów obserwacyjnych. Polują głównie na duże owady i gryzonie, rzadziej na mniejsze ptaki. Jednak sama ich obecność skutecznie odstrasza gołębie, więc trudno ich nie kochać z całego serca. Pustułki stopniowo oswajają się również z ludźmi – w internecie widziałem wiele filmów z tymi drapieżcami gniazdującymi na parapetach, a nawet przyjmującymi mięso z ręki człowieka. Co prawda osobiście raczej nie chciałbym mieć gniazda tych drapieżników na balkonie, ale już ich obecność na osiedlu bardzo mnie cieszy.

Na zakończenie warto jeszcze wspomnieć o książce, którą aktualnie czytam, a która doskonale wpisuje się w temat. Mowa o „Roku w ogrodzie” autorstwa Dana Pearsona. Jej twórca jest cenionym od lat architektem krajobrazu i ogrodnikiem, a przede wszystkim prawdziwym miłośnikiem i roślin, i wszelkiego ogrodowego życia. Jak wielu brytyjskich autorów pisze o ogrodzie i pracy w nim w sposób bardzo ciepły i osobisty, nie rezygnując jednak przy tym z profesjonalizmu. Książka ma charakter zbioru esejów pisanych chronologicznie, zgodnie z porami roku. Czyta się ją świetnie, szczególnie siedząc na balkonowym leżaku w otoczeniu brzęczących owadów i pachnących ziół. Polecam serdecznie!

Epilog
Załoga Dżi w czasie wykonywania obowiązków służbowych poruszała się statkiem kosmicznym o nazwie „Feniks”. Był to typowy, wypasowy statek, o którym marzył każdy dzieciak. Poza niesamowitym wyglądem posiadał on jeszcze dodatkową cechę, lub też supermoc. Kiedy załoga znalazła się w niezłych, ale to naprawdę niezłych tarapatach, ostatnią deską ratunku była transformacja statku. Stawał on się wówczas „Ognistym Feniksem” – roztapiał się w ognisty kształt przypominający mitologicznego, drapieżnego ptaka. Dlaczego o tym piszę? Kiedy skończyłem pracę nad tym wpisem, poszedłem do kuchni zrobić sobie herbatę. I stanąłem jak wryty. Zobaczcie, co ujrzałem za oknem. Przypadek? Nie sądzę. LOL.

 

Jeżeli podoba Ci się ten wpis… Postaw mi kawę na buycoffee.to …postaw mi kawę! Dziękuję serdecznie 😉

 

 

 Leave a Reply

(required)

(required)