maj 042025
 
Niedawno obchodziliśmy pierwszomajowe święto, a ponieważ jestem z pokolenia, które pamięta pochody pierwszomajowe, udzielił mi się przodowniczy nastrój. Postanowiłem przeprowadzić w Ogrodzie Botanicznym obywatelską inspekcję. W zadaniu tym pomagał mi towarzysz Kumak.

Wkroczyłem raźno do Ogrodu skontrolować stan hoteli robotniczych… eeeeee, to znaczy hoteli dla owadów, zwanych również domkami dla owadów. Zadanie wykonałem wzorcowo, przy wydatnej pomocy ludu pracującego łąk i lasów i z aktywnym wsparciem bratnich sił powietrznych na niebie. Poniżej przedstawiam wnioski.

Czytelnicy tej strony dobrze wiedzą, że domki dla owadów to dla mnie temat ważny od dawna. Buduję je i prowadzę od ładnych kilku lat, pierwsze zmajstrowałem długo przed tym, zanim stały się znane w naszym kraju. W związku z tym bardzo mnie cieszy obecna moda na nie. Jednocześnie niesamowicie irytuje mnie obecna moda na nie. I nie w tym żadnej sprzeczności. Wkurzają mnie pseudocelebryci, którzy brzydzą się owadami, ale muszą mieć domek, bo tak teraz trzeba. Wkurzają mnie inne persony, dla których domek jest elementem wystroju i zaimponowania sąsiadowi. Wkurzają mnie wreszcie niektórzy producenci domków, którzy wyczuli leżącą na ziemi kasę i produkują jakieś poronione konstrukcje, w których nie mają prawa zamieszkać mające rozum na karku owady. A z kolei te konstrukcje kupują wymienione wcześniej osoby i biznes się kręci. Jednym słowem wkurza mnie codzienne pozerstwo i płycizna umysłowa ludzi, którzy nie chcą dowiedzieć się, co może zasiedlić taki domek i jakie ma zwyczaje, a nawet więcej – nie chcą żeby jakikolwiek robal zbliżył się do domku, bo przecież robale to zło. Jednak z drugiej strony coraz bardziej widoczne domki sprawiają, że bardzo wielu ludzi – czy to starych, czy młodych – zaczyna interesować się owadami, oswajać się z myślą, że nie są groźne, a nawet pożyteczne. Wiem, bo stojąc często z aparatem koło domków w Ogrodzie Botanicznym spotykam wielu takich ludzi, dyskutuję z nimi i cieszę się, kiedy naprawdę interesują się światem owadów.

Wracając do meritum – poszedłem do Ogrodu zinwentaryzować dla własnej przyjemności miejscowe domki i sprawdzić, czy spełniają swoją rolę. Dzień był chłodny – po wczorajszych deszczach temperatura spadła do 12 stopni, na niebie było sporo chmur, nic więc dziwnego, że bezkręgowce zostały w domu. Jak sobie szybko obliczyłem, znam w Botaniku dziewięć domków. Nie wiem, czy to pełna liczba, w każdym razie tyle widuję w czasie moich wędrówek z aparatem dość ustalonymi ścieżkami. Jak dowiedziałem się z tabliczki informacyjnej, wszystkie domki powstały dzięki inicjatywie Fundacji Ekologicznej ARKA, a współfinansował je Narodowy Fundusz Środowiska i Gospodarki Wodnej. Nie wiem jak wygląda obecnie opieka nad nimi, ale zakładam, że przeszła w ręce pracowników Ogrodu. Wszystkie domki zbudowane są w ten sam przemyślany i logiczny sposób. Wykonano je z solidnych desek, posiadają zadaszenie i osłonięte metalem nogi. Są podniesione ponad poziom gruntu, żeby nie zawilgotniały, przestrzeń wewnętrzna podzielona jest na wiele komór, stwarzających liczne możliwości. Co dla mnie ważne, nie posiadają czegoś, co współczesny marketing nazywa „domkiem dla motyli”, a co jest elementem całkowicie bezużytecznym. Chodzi o taką zamkniętą skrzynkę z pionową szczeliną. Nie wiem co autorzy pomysłu mieli na myśli – prawdopodobnie chodziło im o to, że użytkownik łapie motyla i wrzuca go w tę szczelinę jak list do skrzynki. Nic mądrzejszego nie przychodzi mi do głowy. Pudełko to byłoby fajne jako miejsce na gniazdo trzmieli, ale niestety trzmiele przez szczelinę nie przejdą. Tak czy inaczej botanikowe domki są pozbawione tego gadżetu i za to im chwała. Nie przedłużając, przejdźmy do konkretów.

Pierwszy domek na trasie moich spacerów znajduje się niedaleko wejścia od ulicy Hufcowej. Położony jest na skraju największych, ogrodowych łąk, wokół niego znajduje się wiele kwitnących drzew i krzewów. W odległości 185 metrów w linii prostej znajduje się duży zespół stawów. Z wodą nie ma zresztą problemów przy żadnym z domków – wszystkie znajdują się niedaleko stawów, a dodatkowo większość roślin jest często i obficie podlewanych przez pracowników. Niestety, wnętrze konstrukcji to totalna porażka. Góra jest całkowicie pusta, dolną część zajmuje kilka drewnianych klocków z nawierconymi dziurami. Sporo z nich jest zasiedlonych, pewnie przez pszczoły samotnice, szkoda tylko tej niewykorzystanej przestrzeni wyżej.

Kolejne trzy domki umieszczone są na terenie mojego ulubionego Działu Roślin Leczniczych i Użytkowych. Lokalizacja jest świetna – na stosunkowo niewielkim terenie rosną tysiące miododajnych roślin, które zawsze odwiedzane są przez liczne gatunki owadów. Domek numer jeden stoi zaraz przy wejściu do działu, obok fajnej tablicy przybliżającej dzikie pszczoły. Jest to zdecydowanie mój ulubiony domek, przy którym spędzam najwięcej czasu. W środku mamy klocki drewniane, trzcinę, glinę oraz rury z rdestu. Te ostatnie, sądząc po średnicy, czekają na pojawienie się owadów z Karbonu. Konstrukcja jest jednak bardzo ekonomicznie wykorzystana i zawsze tętni życiem. Gnieżdżą się tutaj 3-4 rodziny klecanek rdzaworożnych (Polistes dominula), sporo pszczół zasiedla drewno, a w trzcinie mieszkają bolice (Symmorphus). W zeszłym sezonie glinę zaczęły kolonizować bolice kolconogie (Odynerus spinipes), co jest świetną wiadomością, bo to niezwykle ciekawe do obserwacji zwierzaki. Tam gdzie dużo mieszkańców, nie brakuje pasożytów – często można spotkać w tym miejscu różne gatunki złotolitek oraz much, w tym moje ulubione bujanki Anthrax anthrax.

Drugi domek w tym dziale ustawiony jest pomiędzy rabatkami, pod dającym cień drzewem. Wypełniony jest bardzo dokładnie, niemalże w całości. Głównym materiałem jest tu glina, kilka nawierconych klocków drewnianych, fragmenty gałęzi oraz nowość – białe, nawiercone pustaki. Domek ma bardzo dużo mieszkańców, zawsze jest przy nim chmara owadów. W drewnie gnieżdżą się pszczoły samotnice, natomiast w glinie największa populacja bolic kolconogich. Pustaki cieszą się mniejszym powodzeniem – chyba nie widziałem, żeby coś do nich wlatywało.

Trzeci domek zbudowano również pod drzewem, chociaż obecnie należałoby powiedzieć, że znajduje się w drzewie, które go całkowicie obrosło. Ma to pewnie jakieś plusy w postaci cienia, spokoju i kwiatów na wyciągnięcie ręki, ale za to całkowicie uniemożliwia jakiekolwiek obserwacje. W domku widać resztkę gliny i ładnie zasiedlone klocki drewniane.

Domek numer pięć w klasyfikacji generalnej mieści się w Dziale Zieleni Parkowej, pod drzewem na rozległej łące, a właściwie koszonym trawniku. Lokalizacja nie jest jednak zła – zaraz obok jest świetna, wielka rabata z lawendą, a naprzeciwko ciągnie się największa rabata w Ogrodzie, która ma ponad 200 metrów długości i obsiana jest ogromnie zróżnicowanymi roślinami kwitnącymi. W domku znajdziemy zasiedlone klocki drewna, a na górze glinę. Reszta materiałów znajduje się pod domkiem. Nie wiem czyja to robota – rurki z pewnością powyciągały dzięcioły i wiewiórki, ale resztę? Na trawniku leżą pokruszone resztki pustaka i kupki gliny. Erozja? A może celowe sprzątanie? Nie wiem. W każdym razie obecnie w domku jest pusto.

Całkiem inaczej ma się sprawa z numerem szóstym stającym się powoli częścią żywopłotu obok długiej rabaty wspomnianej wcześniej. Ten domek okazał się zdecydowaną gwiazdą spaceru, buzującą owadzim życiem. Jest on zresztą moim drugim w kolejności najbardziej ulubionym, a to za sprawą licznej kolonii bolicy kolconogiej. Zamieszkują go również inne gatunki bolic, pszczoły, pluskwiaki, a częstymi gośćmi są złotolitki i pająki. Pewnie duża w tym zasługa gliny, którą jest w większości wypełniony, a która jest ulubionym materiałem wielu owadów. Front domku zwrócony jest dokładnie na południe, co też pomaga w szybkim ogrzewaniu się wnętrza.

Nieopodal, pod kilkoma drzewami stoi kolejny, siódmy już domek. Otaczają go żywopłoty i małe rabatki z wieloma gatunkami roślin. Bardzo blisko są również małe oczka wodne wypełnione roślinami. Lokalizacja jest więc bardzo odpowiednia, niestety wnętrze zostało dotknięte jakąś katastrofą. Praktycznie wszystkie trzcinowe rurki zostały wymiecione na zewnątrz i obecnie leżą rozrzucone w trawie. W tym miejscu rośnie sporo drzew, jest też dużo ptaków i podejrzewam, że to one są tu sprawcami tej dewastacji. To co pozostało, czyli drewniane klocki, są zasiedlone przez pszczoły. W tym domku spotykam też często pasożytnicze bujanki.

Ósmy z kolei hotel dla owadów położony jest w Alpinarium i zdobywa nagrodę najpiękniej położonego. Stoi pomiędzy sztucznie usypanymi, pokrytymi głazami i obrośniętymi różnokolorowymi kwiatami wzgórzami, a niewielkim stawem i ciekiem wodnym. Wokoło rośnie wiele różnorodnych roślin, w tym sporych drzew. Widok jest bardzo malowniczy, szczególnie latem, kiedy zieleń rozkwita i porasta bujnie przestrzeń, a staw pełen jest dużych ważek. W środku tradycyjnie znajdziemy zamieszkałe przez pszczoły drewniane klocki i pieńki, trochę gliny i resztki trzciny. Podobnie jak w innych przypadkach, także tutaj trzcinowe rurki nie miały szansy utrzymać się dłużej. Poza znanymi z innych miejsc owadami, tu spotkać można kilka małych rodzin klecanek.

I wreszcie miejsce ostatnie, domek położony w cieniu, przy największej górce Alpinarium. Szczerze mówiąc był dla mnie największym zaskoczeniem. Zawsze go lekceważyłem, rzadko tamtędy przechodząc i myśląc sobie – e, co tam może mieszkać. Tymczasem okazało się, że jest to chyba konstrukcja zamieszkała w największym stopniu. Wypełniony jest bardzo różnorodnymi materiałami i to niemal w całości. Wreszcie znajdziemy tu wiązki trzciny (chociaż część leżała na trawie i musiałem ją powtykać z powrotem), są drewniane klocki, siano oraz chyba jedyne zasiedlone pustaki jakie widziałem. Widać, że pomimo położenia w cieniu konstrukcja cieszy się ogromnym powodzeniem i przyciąga inne gatunki. Z całą pewnością będę od teraz odwiedzał ją dużo częściej, bo sam jestem ciekaw, co tam może mieszkać.

Po odbyciu domkowego spaceru mam mieszane uczucia. Najlepszym podsumowaniem będzie chyba dialog, jaki usłyszałem ostatnio robiąc zdjęcia przy jednym z opisywanych domków. Obok zatrzymała się mama z małą córką, która zapytała – Mamo, a co to są za ule? Mama odparła – wiesz dziecko, to są domki… eeeeee… dla owadów, które nie mogą znaleźć domu. Touché! Zabrzmiało jak opis jakiegoś dickensowskiego przytułku, słabego miejsca do którego trafiają tylko jakieś najbardziej niezaradne przegrywy. I tak to niestety obecnie wygląda w większości przypadków – pustostany, w których nikt nie chce żyć. A przecież potencjał jest ogromy! Konstrukcje są solidne, bardzo pomysłowo i sensownie zrobione, umieszczone w dobrych lokalizacjach o świetnym potencjale. Czego zabrakło? Chyba serca i chęci. Co ja zrobiłbym w takiej sytuacji? Kilka rzeczy.

Przede wszystkim zabezpieczyłbym przód domków siatką, tak żeby zwierzaki nie mogły wywlekać zawartości. Wiem, to utrudni czyszczenie i konserwację, ale chyba warto? Po drugie, zamiast mało efektywnych klocków drewna, dałbym jak najwięcej trzciny i gliny. Tak z czysto ekonomicznego punktu widzenia. Poniżej dałem foty moich balkonowych domków. Jeden jest w całości wypchany trzciną – zobaczcie o ile więcej owadów może się w nim zagnieździć w porównaniu z drewnem i nawet gliną. Oczywiście rozumiem – biodywersyfikacja – drewno i pustak są też ważne, bo przyciągają specyficzne gatunki. Ale może warto zmienić proporcje na rzecz trzciny? Po drugie – przeszkoliłbym szeregowych pracowników, tłumacząc po co są te domki i jak owady z nich korzystają. Bo widząc wiązki trzciny włożone kolankami do przodu odnoszę wrażenie, że oni nie do końca wiedzą jak owad ma z nich korzystać. Wreszcie po trzecie – opiekę nad domkami włączyłbym do codziennych obowiązków. Pracownicy i tak codziennie krążą po okolicy podlewając czy pieląc. Poświęcenie piętnastu minut na sprawdzenie domku, włożenie rurek, które wyciągnęły ptaki czy przycięcie zasłaniających roślin chyba nie byłoby wielkim problemem? Reasumując – mając takie domki, czas wykorzystać ich pełen potencjał. Jeszcze raz popatrzcie na zdjęcia z mojego balkonu – jak wiele owadów się u mnie gnieździ. A przecież jest to balkon na piątym piętrze, na betonowym osiedlu ze stosunkowo niewielką liczbą kwitnących roślin. Jak to możliwe, że domki w tak idealnym miejscu, jak pełen kwiatów Botanik nie są w pełni zasiedlone?

Na zakończenie tego mono-domkowo-tematycznego wpisu mała odmiana. Znajomi pytają mnie często, czy nie mam dość tego ciągłego łażenia po Botaniku. Teren jest duży, ale przecież nie aż tak duży, pewnie znam tam każdy kamień i drzewo, więc jak tu się nie znudzić? Oczywiście mają rację – znam tu każde miejsce. Ale znudzić się? Nigdy w życiu! Każdy spacer to potencjalna możliwość spotkania czegoś nowego, zrobienia zdjęcia gatunkowi, którego jeszcze nigdy nie sfotografowałem, albo spotkania interesujących ludzi. Bo przecież Ogród to nie tylko owady, ale również wielu znajomych i nieznajomych. W ostatnim tygodniu miałem okazje potwierdzić tę tezę w praktyce.

W Ogrodzie mieszkają od zawsze kumaki nizinne (Bombina bombina), pięknie ubarwione płazy, które mają magiczny śpiew godowy . Ta ich rzewna pieśń kojarzy mi się nieodmiennie ze szczęśliwymi wiosenno-letnimi wieczorami, radością z wakacji, nieokreśloną tęsknotą-nostalgią, taką przyrodniczą domowością, klimatami słowiańskimi, a nawet wiedźmińskimi. To ostatnie nie jest aż tak głupie, jak się wydaje na pierwszy rzut oka – wszak Pan Andrzej Sapkowski mieszka na tym samym osiedlu, całkiem niedaleko ode mnie i może też chadza do Botanika łapać klimat przy śpiewie kumaków. Kumaki od wielu lat były wysoko na mojej liście zwierzaków do sfotografowania. Słyszałem je co sezon, nigdy jednak nie udało mi się zrobić im zdjęcia. Nie powiem, wkurzało mnie to. Winne były, podobnie jak w przypadku jednego gatunku ptaka z mojej listy, trzciny. Gęste trzciny porastające stawy i rozlegająca się z nich kumakowa pieśń. Od czasu do czasu jeszcze jakieś koncentryczne fale na wodzie, jakby kumak mówił osobiście do mnie – nie mamy pańskiego zdjęcia i co nam pan zrobi? Trwało to latami, aż w końcu władze Ogrodu postanowiły pójść mi na rękę i po sezonie wycięły wszystkie trzciny. Był to chyba pierwszy raz, kiedy ucieszyłem się, że coś zostało wycięte. W tym sezonie kumaki stały się, może nie widoczne jak na dłoni, ale z trudem widoczne. Utrudnieniem byli oczywiście liczni goście (pozdrawiam pana, który chciał zrobić zdjęcie kumakowi siedzącemu na środku stawu telefonem), którzy masowo stawali na brzegu płosząc żaby. Wystarczyła jednak dłuższa chwila cierpliwości, synchronizacja na linii ucho-oko i pierwsze zdjęcie kumaka nizinnego w mojej kolekcji stało się faktem. A potem było jak zawsze. Najtrudniejszy jest pierwszy raz, później szybko nauczyłem się zauważać prawie niewidoczne płazy i kolejne zdjęcia posypały się jak z rękawa. Cel osiągnięty, kolejny punkt z mojej listy trofeów odkreślony. Ale przede wszystkim radość z zobaczenia po latach tego ciekawego zwierzaka, a nie tylko usłyszenia go.

I już całkiem na koniec – skoro zaczęliśmy od PRL-u to PRL-em zakończmy. Obejrzałem ostatnio rewelacyjny serial pod tytułem „Projekt UFO”. Nie jestem fanem Netflixa, ani nowych polskich seriali, ale tym razem był to strzał w dziesiątkę. Film opowiada historię uprowadzonego przez UFO rolnika, który staje się łakomym kąskiem dla polityków i mediów. Historia rozgrywa się na początku lat 80-tych, chwilę przed wprowadzeniem stanu wojennego. Samo UFO jest tylko pretekstem do opowiedzenia bardzo ważnej historii o tym, jak łatwo stworzyć fakty medialne i sprzedać je społeczeństwu jako prawdę absolutną. Coś, z czym dzisiaj spotykamy się każdego dnia. Wracając jednak do aspektów rozrywkowych – serial świetnie trzyma klimat. Docenią to szczególnie osoby pamiętające tamte czasy. Muzyka, samochody, wnętrza, gadżety, wszyscy bohaterowie palący jak smoki… wszystko jest idealnie na miejscu. Do tego świetne zdjęcia, bardzo ciekawa historia ze zwrotem akcji, fajne postacie. Dla mnie jednak przede wszystkim nostalgia, taka peerelowska (bo wiadomo – było się wtedy dzieciakiem, więc wszystko było super) jak w kultowym „07 Zgłoś się” czy „Siedmiu życzeniach”. I jeszcze jedna ważna rzecz – historia opiera się na słynnym w tamtych czasach uprowadzeniu przez UFO rolnika ze wsi Emilcin. Żyła tym Polska, żyły też dzieciaki, czytające z wypiekami na twarzy (tak jak ja) komiks, który narysował dla „Relaxu” Grzegorz Rosiński. Po latach okazało się, że historia ma drugie dno i o tym opowiada „Projekt UFO”. Gorąco polecam, mnie podobało się w nim wszystko.

Jeżeli podoba Ci się ten wpis… Postaw mi kawę na buycoffee.to …postaw mi kawę! Dziękuję serdecznie 😉

 

 

 Leave a Reply

(required)

(required)