Minęły niecałe dwa tygodnie od mojego tripu nad złotym oceanem, a dostałem podobny prezent pod choinkę. Kolejny atak krymskiej malarii, jakiś wyjątkowo wredny wirus, który powalił mnie w środku dnia, zaproponował 39C oraz zabrał na kolejną wycieczkę. Tym razem właśnie na Krym. |
Pół nieprzespanej nocy miałem krymskie majaki i natarczywą chęć napisania czegoś o moich wojażach w tamtych rejonach. Kiedy mi się polepszyło, uznałem to za kompletny idiotyzm. Krym to teraz temat polityczny, a ja obiecałem, że żadnej polityki tu nie będzie. Coś jednak usilnie mnie przekonywało, żeby napisać. Poszedłem więc na kompromis i poniżej zamieszczam niewielki fragment tekstu (lekko przeredagowany dzisiaj), który napisałem ponad 12 lat temu, świeżo po powrocie z Krymu.
…Poniedziałek, nadszedł termin naszej wycieczki do Bałakławy, miejscowości niedaleko Sewastopola. Zrywamy się rano, spotykamy z naszą znajomą sprzedawczynią ekskursii, Tatarką o blond włosach. Prowadzi nas na rynek, do punktu zbornego. Po drodze opowiada ciekawe historie. A to, że krymscy Tatarzy są z natury blondynami. A to, że jest ich dużo (czyli dokładnie odwrotnie, niż to, co mówiła pani kustosz muzeum, Rosjanka i pani sklepikarka, Ukrainka). A to, że będzie brała tradycyjny, tatarski ślub. Żegnamy się na miejscu i wchodzimy do naszego autobusu. Nowy Ikarus, wygodne siedzenia, jest nawet telewizor. Wyjeżdżamy, po drodze zakręcamy jeszcze pod jakieś sanatorium w Professorskim Ugałoku. Autobus staje, wsiadają nowi pasażerowie i… o nie! Dwóch jakichś “nowich Ruskich”‘, gołe torsy, złote łańcuchy, w ręku butelki, wrzeszczą i śmieją się. Zupełnie jak z tego dowcipu – wchodzi nowy Ruski do Ermitażu, rozgląda się z uznaniem i mówi – skromnie, ale czysto! Nasi nawigują na koniec autobusu i osiadają tam ze swoimi żonami, od tej pory będą centralnymi postaciami tej wycieczki. Jedziemy na zachód Krymu. Wszędzie górsko-morskie widoki, ale trochę się już do nich przyzwyczailiśmy, nie robią na nas tak piorunującego wrażenia. Co nie znaczy, że nie robią w ogóle. Mamy przewodnika na pokładzie. Opowiada, nawet ciekawie, o wszystkim co mijamy. To kolejny krymski fenomen – przewodnicy. Zostali po poprzednim ustroju, mają całą masę wiedzy i umieją ją przekazać. Nasz gid mówi o Mickiewiczu, Puszkinie, Czechowie, o każdej górze ma jakąś opowieść, o każdym miasteczku i sanatorium. Pogoda jest piękna, widoki cudowne, jedzie się całkiem przyjemnie. Nowi Ruscy zaczynaja śpiewać po spożyciu kilku butelek. Sasza i Sierioża, idut wdrug do łoża!!! Drą się niemiłosiernie, przekrzykują przewodnika, ciągle dogadują. Wkurzają wszystkich maksymalnie. Jakaś kobieta zwraca im uwage, że chciałaby posłuchać o Jałcie, na co Sierioża odpowiada, że oni z Saszą mogliby sobie kupić całą tę Jałtę. Krajobraz się zmienia, zostawiamy góry za sobą i wyjeżdżamy na krymskie stepy. Jedziemy ze trzy godziny, w końcu docieramy w pobliże Bałakławy.
Robi się trochę sennie, ale co to? Nagle nasz przewodnik dostaje jakiegoś kopa, jakby wziął za dużą dawkę speedu. Zaczyna drzeć się, ma głos lepszy niż Sasza i Sierioża razem wzięci. Co mu jest? Aha. Opowiada o wojnie. To też typowe na Krymie. Kult weteranów, kult wojny. Wszędzie pełno pomników, ciągle powstają nowe. U nas ludzie stopniowo zaczynają już zapominać czy to Niemcy zaatakowali nas czy może my ich. Tutaj nie. Historia jest ważna, wszyscy ją pamiętają i wszyscy szanują. Gid drze się nadal – faszisty, giermancy, gieroje. Opowiada o jakichś bohaterskich matrosach co karabinem maszynowym powstrzymali natarcie czołgów. Trochę jak w dowcipie o Czapajewie i granacie. Ale to nie dowcip, tu bohaterowie faktycznie zasługują na szacunek. Nigdy w życiu nie słyszałem podobnego zaangażowania w opowiadanie. Opowieść dosłownie tworzy się nam przed oczyma. W końcu gieroje padają, faszisty przegrywają tak czy inaczej, autokar jedzie dalej, przewodnik cichnie. Pogoda się zmienia. Wysiadamy i zaczyna padać deszcz. Bałakława to do niedawna miasto zamknięte. Znajdowała się tu baza okrętów podwodnych z arsenałem głowic jądrowych. Pewnie wyobrażacie sobie scenę z filmu o Jamesie Bondzie – nadmorska góra, wyżłobiona wewnątrz, w której znajduje się tajna baza okrętów podwodnych. Wiecie co? Macie rację – dokładnie tak to wygląda! Cała góra została wyżłobiona, a w środku znajduje się tajna baza, mogąca przetrwać wybuch bomby atomowej o mocy 100kT. Obecnie opuszczona, więc można ją zwiedzać. Samo miasto ma 2500 tysiąca lat – właśnie obchodzi rocznicę. Byli tu wszyscy po kolei – Grecy, Rzymianie, Karaimowie, Genueńczycy. Resztki fortecy tych ostatnich sterczą nad wejściem do portu. Wreszcie Rosjanie i Ukraińcy. Miasto i port otwarto kilka lat temu – teren jest całkowicie dziewiczy i nie tknięty ręką turystów. Idziemy do restauracji, mamy zamówić ryby, które będą gotowe, kiedy wrócimy z wycieczki kutrem. Zamawiam ucha, które to danie, jak się później okazuje, jest zupą z odpadów. Deszcz leje. Siedzimy trochę pod parasolkami w restauracji, wreszcie ruszamy do portu. Rozdzielają nas na grupy, bo kutrów będzie kilka. Ufff, co za ulga, jesteśmy w grupie bez Saszy i Sierioży. Idziemy na molo, do którego cumują łódki. Grupy jakoś się mieszają i nagle, nie wiem zupełnie jak, okazuje się, że wchodzimy na kuter, na którym już robią raban Sasza z Sieriożą… Po prostu, kurde, szok.
Wypływamy. Deszcz przestał padać, jest szaro. Mijamy bazę okrętów podwodnych po prawej, z lewej ruiny twierdzy genueńskiej. Wejście do zatoki ma 40 metrów szerokości po obu stronach góry. W górze są jakieś wojskowe instalacje radarowe, trochę budynków. Wypływamy na pełne morze. Góry na brzegu przesuwają się w dali, jednak największą część uwagi absorbują oczywiście Sasza z Sieriożą. Są, że tak to ujmę, ruchliwi. I weseli. Oprócz mojej żony, mnie i naszego zaprzyjaźnionego małżeństwa, na kutrze jest jeszcze jakiś spokojny Rosjanin z małżonką, kapitan i jego pomocnik. Oraz oczywiście żony panów S&S. Sasza nabija się z nas trochę, ponieważ myśli, że nic nie rozumiemy. Odpowiadamy po rosyjsku. Saszę zatyka na chwilę, ale już się cieszy, że spotkał druzjej iz Polszy. Wrzeszczy, podskakuje. Tańczy na środku kutiera. Wreszcie rusza na mostek holując za sobą Sieriożę. Chwila spokoju. Można popatrzeć gdzie płyniemy. Pogoda poprawia się coraz bardziej. Płyniemy niedaleko brzegu na który składają się same góry, skały wystające z wody, drzewa wiszące nad przepaściami – przepiękne widoki. Wychodzi słońce i oświetla morze, które od razu robi się szmaragdowe. Do tego te poszarpane, rudawe góry. Sasza robi raban na mostku, chce sam pokierować kutrem. Kapitan wywala go. Sasza balansuje łażąc po relingu i omal nie wpada do wody. W końcu wraca do nas. Wyciąga koniak. Będziemy pili. Trochę się wzbraniamy, na co Sasza pyta, czy mamy coś przeciwko Ukrainie i Rosji? No nie, przeciwko Ukrainie i Rosji nie mamy przecież nic. Pijemy jakiś potwornie drogi koniak ze styropianowych kubków wznosząc toasty za drużbę. Krajobraz zmienia się, coraz więcej zapierających dech w piersiach widoków.
Dopływamy do pionowej skały, u której podstawy są podmorskie jaskinie. Coś nieprawdopodobnego. Jaskinie otwierają się nad morzem, woda wpływa do nich, a każda fala, przekręcona gdzieś przez system wewnętrznych syfonów, wytryskuje powyżej jak z jakiegoś megakranu. Z sufitu kapią krople. Można się kąpać! Kilka kutrów cumuje obok jaskiń, ludzie śmieją się, skaczą do wody, pływają w jaskiniach. Sasza z Sieriożą skaczą, wrzeszczą, pryskają wodą. Wciągają do wody swoje żony. Saszeńka, ja biez tiebia bajus – jęczy żona Saszy, ale zaraz wskakuje do wody i śmieje się głośno. Widoki są niezapomniane. Pływamy od jaskini do jaskini, w górze błękitne niebo, szmaragdowe morze, skały wystające z wody, na które można się wspinać. Nieprawdopodobne miejsce. Kutier zbiera wszystkich na pokład i płyniemy dalej. Sasza wyciąga kolejną butelkę. Ten człowiek to chodzący bar. Zaprzyjaźniamy się. Cichy Rosjanin zdążył się już zalać w trupa. Sasza wygłupia się i opowiada kawały. ‘Przychodzi Osama bin Laden po pracy do domu i pyta żonę – szukał mnie ktoś?’. Rechoczemy wszyscy na znak drużby. Sierioża trochę się rozkręca. Jego żona siedzi na dziobie, Sierioża z tyłu, wsadza rękę do wody i chlapie na nią. Po chwili wszyscy jesteśmy mokrzy, a żona Sierioży wyzywa go od duraka. Ale nie sposób się dąsać w takim miejscu i czasie. Rechoczemy wszyscy na znak drużby. Rozłazimy się po kutierze, co doprowadza kapitana do szału. Biedak musi nawigować między skałami, a nic nie widzi bo tańczymy mu przed mostkiem. Wrzeszczy żebyśmy w końcu siedzieli spokojnie. Rechoczemy wszyscy na znak drużby. Sasza ma nową piosenkę – a gdy na niebie kaćka, coś-tam, coś-tam mariaćka!! Drze się na cały regulator, odbija od burt jak kulka we flipperze. Kapitan jest cały siny. Sasza wyciąga następną butelkę. Przypomina sobie, że Paliaki toże majut morie i oni charoszyje moriaki. Rechoczemy wszyscy na znak drużby. Za burtą cały czas te przepiękne góry, skały, jaskinie. Dopływamy do plaży otoczonej górami. To słynny Zaginiony Świat. Dotrzeć tu można tylko morzem, a ponieważ był to teren wojskowy, dopiero teraz można tam pływać. Coś absolutnie cudownego! Pionowe skały, nie wiem, chyba z 200-300 metrów w górę, a pod nimi plaża. Można się kąpać. Pogoda zaczyna sie psuć. Z gór schodzi mgła. Powoli pochłania i wycisza wszystko. Widok zapiera dech w piersiach.
Zbieramy się na kutrze, kapitan wpada na szatański plan zemsty. Niestety całkowicie nieudany. Kotwica w górę, odbijamy i nasz kutier nawiguje na pełne morze. Płyniemy jakieś dwa kilometry od brzegu, na wysokiej fali. Trzęsie nami, miota, wszyscy latają jak kulki. Co chwila łódka wali się między fale, które zalewają cały pokład i nas przy okazji. Po chwili wszyscy są mokrzy. Biedny kapitan – miał nadzieję że nas uspokoi. Nam się to podoba. Sasza wrzeszczy i skacze ze zdwojoną energią. Jedyną osobą, która choruje, jest bogu ducha winna żona spokojnego, a obecnie zalanego w trupa Rosjanina. Biedaczka wymiotuje cały czas, aż do samej przystani. Robi się szaro i zimno. Fale uderzają w nas co chwilę. Rechoczemy wszyscy na znak drużby. Mamy wracać, ale Saszy wcale nie podoba się ten pomysł. Wpada na genialny plan – on po prostu kupi ten kuter wraz z kapitanem i będziemy dalej pływać dla zabawy i drużby. I faktycznie – wyciąga z kieszeni iście teksaski zwój dolarów, podejrzewam, że kilka razy przewyższający wartość kutra i chce go wciskać kapitanowi. I nie robi tego po to żeby się chwalić – nie ma czym – wszyscy jego znajomi noszą przecież takie zwoje. On chce po prostu, żeby ta chwila trwała, żebyśmy płynęli i żeby Paliaki bawili się razem z nimi. Wszyscy doceniają gest, ale przekonujemy Saszę, że jednak pora nawigować do bazy. Po jakichś pięciu godzinach od wypłynięcia, cumujemy z powrotem w Bałakławie. Bez Saszy i Sierioży ten rejs byłby po prostu rejsem. Morze scementowało naszą przyjaźń i zmieniło początkowo złe pierwsze wrażenie.
Ze śpiewem na ustach wtaczamy się do restauracji. Dostaję swoje ucha. To jest, kurcze, zupa z jakichś odpadów. Jakieś szprotki, rybie łby, boję się sprawdzać co jeszcze. Jem. Dobre! Prawdziwie morska potrawa dla takich mariaków jak my. Przewodnik każe nam się zebrać po jedzeniu na placu za restauracją. Każdy rozumie to na swój sposób. Nikt się nie zbiera na tym placu. Wszyscy się gdzieś rozłażą, szumią w innym miejscu Bałakławy. Koło placu są toalety. Nie ryzykujemy. Ach, krymskie toalety. Leszek poszedł do publicznej w Ałuszcie – dziura w podłodze, obok dwie cegły, wszyscy kolektywnie siedzą w kucki, wypięci. Papier? Umywalka? A po co? Wszędzie na Krymie toalety są podobne. Mogą być tylko gorsze, albo dużo gorsze. Dziewczyny mówiły, że w toalecie w McDonalds w Symferopolu, gdzie są normalne sedesy i zamykane kabiny, wszystkie panie siedzą i robią to co mają zrobić z otwartymi drzwiami. Ot, taka moda. Większość toalet i tak nie ma sedesów ani kabin, wiec po co zamykać drzwi tutaj? Toalety przy placu niemiłosiernie śmierdzą, coś się z nich wylewa. Czym prędzej oddalamy się. Po dłuższym czasie przewodnikowi udaje się nas jakoś zebrać do kupy. Pakujemy się do autokaru. Sasza i Sierioża nie ustają w popisach wokalnych. Tym razem Leszek wyciąga massandryjski koniak. Rechoczemy wszyscy na znak drużby.
Autobus rusza, gid mówi, że nie będzie nas już męczył opowieściami. Pasuje nam to. Za oknami znowu przepiękne góry i morze. Nie mamy już siły przyjąć następnych przepięknych widoków tego samego dnia. Jedziemy do Ałupki. Gid podnieca się i pokazuje nam poniżej, nad brzegiem morza willę Gorbaczowa. Opowiada jak tam był i rozmawiał z samym Michaiłem. Ałupka. Wspaniała zatoka. Zatrzymujemy się. W dole największy radioteleskop na Krymie. Aquapark. Apartamenty. Wokół morze i góry. Kolejny z tych cudownych, niezapomnianych momentów i widoków. Jedziemy dalej. Autokar cichnie. Nie mamy już siły rechotać wszyscy na znak drużby. Kierowca pyta – riebionki, wy chocietie pasmatriec skazku? Daaaaaaaaaa!!!!! Wrzeszczą Sasza i Sierioża, ale już bez porannej energii. Oglądamy ‘Finding Nemo’ z kasety, a wokoło przesuwają się kolejne cudowne widoki. Rosyjski dubbing. Szmaragdowe morze. Zielone góry. Zapach koniaku. Sól na dżinsach. Sasza i Sierioża wysiadają przy sanatorium. Drzemy sie – paka, da wstrieci! – i ostatni raz rechoczemy wszyscy na znak drużby. Szkoda, to byli naprawdę fantastyczni goście! Robi się ciemno. Dojeżdżamy do wakzału, podróż na górę mija już w jakimś półtransie. Pot, wysiłek, ciemność, cykady, gwiazdy, koty. Stroitielnaja 16, furtka, drzwi, łózko, sen…
Na koniec jeszcze słowo wyjaśnienia. Uważny czytelnik może dojść do wniosku, że cały opisany dzień polegał na piciu do nieprzytomności. Jest to mylny wniosek. Sam prawie nie piję alkoholu (moje średnia to butelka cydru na miesiąc) i w czasie tej wyprawy wypiłem styropianowy “kieliszek” koniaku. Podobnie moja żona. Niewątpliwie pił spokojny (a od pewnego momentu zalany w trupa) Rosjanin. Natomiast główną masę procentową wchłonęli oczywiście Sasza i Sierioża, metabolizując alkohol w czasie rzeczywistym, w dodatku robiąc to z wdziękiem i humorem.
11 komentarzy to “Прогулка по Крыму”
Sorry, the comment form is closed at this time.
Szalejecie! I super! Wypiję za Was styropianowy::)
Ja też wzniosę za Was kielich cydru 🙂 Wspaniałej zabawy i zdjęć!
Fantastyczna opowieść. Aż zarechotałam wszystka na znak drużby. 😀
Świątecznego wirusa szczerze współczuję, miałam to samo, choć może nie w aż takim natężeniu objawów. Hmm… właściwie to dobrze się stało, że Cię dopadł, bo dzięki niemu miałam niezłą radochę z czytania. 🙂
Cieszę się, że się podobało 🙂 Ale następnym razem wolę coś napisać już bez wirusa 🙂 Jutro styczeń – przełom, dni się wydłużą, do wiosny bliżej, to może i wirusy się odczepią.
Jeśli bez wirusa będziesz miał tak samo impresywne natchnienie, to faktycznie bez niego będzie lepiej. 😉
Wychylę dziś za Twoją pomyślność kufel jabłkowego reddsa, to prawie jak cydr. 🙂 Może wszystkie paskudztwa się od nas odczepią – no i byle do wiosny.
Oby! Też nie omieszkam za to i za twoje zdrowie wypić cydru 🙂
Ciekawa i zabawna historia 🙂
Współczuję, że tak często dopadają Ciebie wirusy. Polecam Tobie zrobić zdrowotną nalewkę uodparniającą z pestek jabłek 🙂 Piłam ją codziennie przez dwa miesiące od 23.10.2016 i na razie jestem zdrowa. Przepis dostali w 2013 roku moi rodzice od lekarza w sanatorium. http://urokinatury.blox.pl/2013/10/Pestkowka.html
Dzięki za przepis 🙂 Wirusy nie dopadają mnie jakoś często – akurat ten grudzień jest jakiś fatalny. Poprzedni raz byłem chory w maju 2014 🙂 Natomiast mróz i brak światła i zieleni dobijają mnie całkowicie. Przydałaby się nalewka na uodpornienie na zimę 🙂
Nalewki anty-zimowej chyba nikt nie wymyślił, ale jest wiele bardzo smacznych, które poprawiają humor. Ja najbardziej lubię malinową i dereniową.
W ciekawy teren się wybraleś 🙂 Zazdroszczę wycieczki. I zarówno pod względem krajoznawczym jak i historycznym (uwielbiam historię). Krym był chyba świadkiem wszystkiego ważnego w historii nowożytnej. Samemu strasznie ciągnie mnie na Syberię a konkretnie w rejon gór Ałtaj.
Krym jest na pewno ciekawy pod wieloma względami. Ten wpis to tylko mały wycinek tego, co tam zobaczyliśmy. Syberia… hmmmm, dla mnie trochę za zimno 🙂 Ale taka podróż gdzieś koło Bajkału, najlepiej koleją, to by było to!