lut 042019
 
Czasem człowiek jest w stanie zaskoczyć samego siebie. Pewnie doskonale wiecie, bo pisałem o tym nie raz, jak bardzo nie cierpię mrozu, śniegu i zimy. Do głowy by mi nie przyszło, że śnieg może mi się kiedykolwiek jeszcze podobać. A jednak – dzisiaj przekonałem się o tym na własne oczy.

W czasach Margaret Thatcher i Helmuta Kohla życie było prostsze. Zima trwała od października do kwietnia, oznaczała mróz i wielometrowe zaspy śniegu. Nikogo to nie dziwiło, a niektórych nawet szczerze cieszyło. Na przykład nas – uczniów szkoły podstawowej. Taka zima znaczyła dla nas tyle, że czekaliśmy niecierpliwie do końca lekcji, a potem to już mogliśmy wszystko! Sanki na górkach w Ogrodzie Botanicznym albo na Zdrowiu. Robienie ślizgawki przed szkołą i ślizganie się na niej do upadłego. Lepienie śnieżnych fortec, a potem ich obrona i zdobywanie. Podwórko między blokami wyglądało wtedy inaczej – były na nim dzieci. Banda 40-50 dzieciaków, które znały się nawzajem doskonale, chodziły do tych samych klas i zawsze były gotowe zrobić coś razem. Jak bardzo głupie i ryzykowne by to nie było. Konsole? Komputery? Smartfony? Nie, takie rzeczy jeszcze nie istniały w naszej świadomości. Jedynym problemem było zastanowienie się, jak wytłumaczyć rodzicom, że miało się wrócić do domu o szóstej, a właśnie mija ósma. Albo gdzie jest nasz szalik? No… gdzieś pewnie jest, szaliki przecież nie znikają same z siebie, przeczyło by to ogólnie uznanym zasadom fizyki. Może jutro będziemy mogli odpowiedzieć na to pytanie. I tak to wyglądało, dzień za dniem i tydzień za tygodniem, aż w końcu przychodziła wiosna i zabawy ze śniegiem zastępowało się na przykład zabawami z roztopionym śniegiem. A potem minęły niespodziewanie lata całe i śnieg przestał cieszyć w ogóle.
Wczoraj zasypiałem słuchając deszczu. Było w miarę ciepło, deszcz padał, brzęczał o parapety i ogólnie stwarzał bardzo dobry klimat do miłego zasypiania. A potem nastąpiło przewinięcie filmu i była szósta rano, a ja z oporem otwierałem oczy. Wstałem, rzuciłem okiem za okno i… rzuciłem jeszcze raz, a potem następny. Było całkowicie biało. Zmiana była tak gwałtowna i zaskakująca, że przez chwilę myślałem, że jeszcze śpię. Jednak nie – świat wypełniał śnieg i to śnieg z gatunku tych mokrych, plastycznych i czepiających się wszystkiego. O dziwo, nie zirytowało mnie to. Kilkadziesiąt minut później szedłem przez park do pracy i byłem zachwycony. Takie widoki w obecnych czasach zdarzają się sporadycznie. Wszystko było pokryte grubą warstwą świeżego, białego śniegu. I było to piękne. Bajkowe i bożonarodzeniowe wręcz. Jak ze starych pocztówek i kadencji Ronalda Reagana. Śnieg był miękki, plastyczny, zalegał bardzo grubą warstwą, wytłumiał wszystkie natarczywe dźwięki, otulał i skrzył się. Specjalnie szedłem wolniej (inna sprawa, że szybciej nie mogłem – jak w moim dzieciństwie, tak i dzisiaj zima zaskoczyła wszelkich drogowców), rozglądałem się i robiłem zdjęcia telefonem. Wszystko było takie ośnieżone. I podobało mi się to! Gdybym miał ze sobą sanki, na pewno znalazłbym jakąś górkę i nie zawracał sobie głowy chodzeniem do pracy. Niestety, sanek nie miałem, nie pozostało mi więc nic innego, jak pójść i pracować. Ale był to prawdziwie magiczny poranek.

 

  One Response to “Biały szok”

  1. Co prawda to nie ten park który lubię, ale i tak ładnie 🙂

Sorry, the comment form is closed at this time.