gru 162018
 
Poprawni politycznie Amerykanie tworzą różne językowe dziwolągi mające oszukać rzeczywistość i zanegować istnienie słów i rzeczy, które te słowa opisują. Mamy więc słynne n-word i f-bomb. Dzisiaj i ja postanowiłem dołożyć własną, lingwistyczną cegiełkę i oto powstało równie soczyste i rdzennie polskie ś-word.

Powyższe zamienniki stosowane są przez nasz nowy, bratni naród do opisania czegoś kulturalnie wstydliwego lub wulgarnego. Ja poszedłem dalej i stworzyłem ś-word na opisanie czegoś, czego serdecznie nie cierpię i co bardzo źle mi się kojarzy. Na tyle źle, że do jego opisania potrzebne mi słowo zastępcze.
Wszystko zaczęło się wczorajszego wieczora, a właściwie już nocy, kiedy wstawałem od komputera i miałem zamiar położyć się spać. Za oknem było jakoś tak podejrzanie jasno. Wyjrzałem i faktycznie – było jasno, bo światło odbijało się od sypiącego z nieba ś-wordu. No ładnie, pomyślałem sobie, a więc przyszła prawdziwa zima… Bo to, jakby nie patrzeć, jest jakiś znacznik w kalendarzu. Dopóki jest jeszcze brązowo i ponuro, możemy, niezależnie od daty, klasyfikować porę roku jako późną jesień. Kiedy jednak wszystko pokrywa ś-word – nie ma już mowy o oszukiwaniu samego siebie, mamy zimę.

Ś-word to jeden z ulubionych motywów poetów. Lubią porównywać go do “miękkiej kołderki otulającej wszystko zimą” albo do “puchu”. Zawsze kiedy czytam tego rodzaju utwory, mam ochotę zaproponować ich autorom wycieczkę na Syberię, żeby w temperaturze -40C spróbowali owinąć się tą “kołderką”. Tylko niech najpierw wykupią dobre ubezpieczenie, żebyśmy nie musieli płacić z naszej, podatniczej kieszeni, za sprowadzenie ich zwłok do kraju.
Mimo tej ogólnej niechęci, postanowiłem dzisiaj przejść się do Parku Zdrowie i pooglądać dla odmiany białe odcienie krajobrazu. Ś-word ma jedną, niewątpliwą zaletę – kiedy już spadnie, odsłania przestrzeń. Coś, co zawsze było ukryte pod kobiercem zielonej roślinności, teraz jest nagie i wyeksponowane. Nic nie rozprasza uwagi, nie trzeba rozglądać się za owadami czy ptakami, kolory kwiatów nie przyciągają wzroku, a odgłosy brzęczących pszczół nie rozpraszają umysłu. Zmysły są skupione i wyostrzone, bodźców jest mało i mają charakter binarny, czarno-biały. Coś dziwnego dzieje się też z czasem, przez to odsłonięcie osnowy rzeczywistości, traci on swoją liniowość. Spacerowałem po Zdrowiu, miejscu, które odwiedzam od dziesiątek lat, w którym wyrastałem i co chwila zegar cofał się o czterdzieści albo dwadzieścia lat. Kolorowe obrazy powracały z dzieciństwa nakładając się na monochromatyczny świat pokryty ś-wordem.

Spacerowałem od miejsca do miejsca, a do mojej głowy trafiały całkiem niechronologiczne, ale zawsze żywe wspomnienia. O pierwszej tamie z patyków, którą zbudowałem ze swoim Ojcem na strumieniu wychodzącym z jednego ze stawów. O piaskownicy, której już nie ma, a w której poznałem mojego starego kumpla Poziomę, podczas szukania bursztynów (które były krzemieniami, ale czy taki drobiazg może popsuć ci dzień kiedy masz cztery lata?). O pomalowanych na czerwono żarówkach, układających się w napis “LUNAPARK” na bramie wejściowej do wielkiego, Wesołego Miasteczka, centrum naszego dzieciństwa na Zdrowiu. O refleksach światła tańczących w słoiku z wodą ze stawu, do którego łapaliśmy swoje pierwsze larwy ważek i chruścików. O Muszli Koncertowej, w której nie raz goniliśmy się z Agnieszką i Beatą, córkami naszej zaprzyjaźnionej rodziny, z którą jeździliśmy na Zdrowie jeszcze tramwajem 46 – wagonem z ręcznie odsuwanymi drzwiami. O przystanku tramwajowym, na którym niecierpliwie czekałem na pierwszą randkę z pewną dziewczyną. O tekturowych tackach z kiełbasą z rożna, bułką-kajzerką i plamą musztardy – potrawie, do której nie umywają się żadne współczesne hot-dogi, szczególnie jeśli jadłeś ją z sercem walącym jeszcze po biegu dookoła drzew. O górce przy Strzelnicy, która ukradła nam tysiące mroźnych oddechów, podczas gdy w kółko wspinaliśmy się na nią z sankami. O Pomniku Czynu Rewolucyjnego, który swoją budową po prostu zachęcał do zabawy w chowaka czy to z Dziadkami, czy później z kumplami z klasy. O podjeździe do tego pomnika, na którym każdy z nas wielokrotnie rozbijał kolana popisując się na rowerze. O słupie z literami układającymi się w napis ZOO, którego widok zawsze powodował przyspieszone bicie serca – bo za chwilę znów zobaczy się ulubine kondory, i gady, i foki, i usiądzie z butelką lemoniady, może jeszcze taką z porcelitowym, jak w starym bezpieczniku, korkiem na drutach i będzie się z ławki obserwować wybieg z łażącymi ptakami wodnymi. O alejce, całkowicie pozbawionej światła, którą już w szkole średniej pędziliśmy rowerami w nocy, specjalnie wyłączając reflektory, a każda niewidzialna szyszka mogła posłać nas na drzewo i do szpitala, ale przecież było warto! O pierwszym zielniku założonym w zeszycie w kratkę i wszystkich tych roślinach, które na spacerach z Babcią znaleźliśmy, zasuszyliśmy i przykleiliśmy w nim przezroczystą taśmą klejącą. O setkach innych rzeczy, które nagle wróciły do mnie, w jakiś całkiem magiczny sposób tego dnia, dzięki ś-wordowi, a może czemuś zupełnie innemu. To był dziwny, ale dobry spacer. Już dawno nie odwiedzałem większości tych miejsc na Zdrowiu. Już dawno nie myślałem o większości z tych rzeczy. Robiłem też zdjęcia, a każde z nich może opowiedzieć jedną z powyższych historii. I dziesiątki kolejnych.

Przeczytałem to, co napisałem i nagle poczułem się jak Rutger Hauer w tej niezapomnianej scenie z klasycznego Blade Runneraklikamy tu. Ale cóż – vox audita latet, littera scripta manet. Co raz napisane – niech już zostanie.

  14 komentarzy to “Ś-word”

  1. No niezła ś…. nostalgia. Ale czemu pan Ś wywołał takie wspomnienia? Nie wiem, ale co fakt to fakt. Działo się w dzieciństwie. A gdzie by ono się nie odbywało, to prawie zawsze wspomina się je jako dobry, albo wręcz najlepszy czas życia… “Those were the days of our life” jak to kiedyś śpiewał Freddie M…
    Natomiast aby jak najszybciej trochę zaleczyć ś-efekt polecam szybko założyć akwarium! 🙂

    • Spoko luz 🙂 Pewnie dzisiaj taki mood, bo nie ma nic do oglądania o tej porze roku i nic nie rozprasza. Freddiego dobrze, że przypomniałeś, bo muszę film o nim obejrzeć. A akwa to nie wiem czy jeszcze dam radę odpalić – nie ma już gdzie łowić za bardzo. Na Zdrowiu najwyżej kaczkę można złowić 🙂

  2. Dawnych wspomnień czar. Fajne remedium na nostalgię szarych dni.

    • Dobra wiadomość jest taka, że od środy ma być słońce! A ja jestem zły na siebie, bo zapomniałem, że dzisiaj był dzień otwarty w Botaniku i można się było z wycieczką przespacerować…

      • To raczej był bieg po zdrowie a nie spacer .Wszystko trwało ok 1,5 godziny.Dla mnie zdecydowanie za krótko.I miało być również udostępnione zaplecze ogrodu ale niestety nic z tego.

  3. Każdego roku obiecuję sobie, że pojadę nie nad Biebrzę, ale do Biebrzy i powłóczę się po starych kątach. Niestety na obiecankach się kończy, gdyż zawsze brakuje czasu:( Co zaś tyczy zimy, to dobrze wiesz, że lubię, ale taką ze śniegiem właśnie i mrozem, a nie błotem i samobójczą ciemnością za oknem. Na szczęście już niedługo wyjazd na żubry, a potem dzień będzie stawał się coraz dłuższy:)

    • Ja mam łatwiej, bo od urodzenia mieszkam w tym samym mieście 🙂 Ale i tak jest pełno takich miejsc, w których ostatni raz byłem w podstawówce.
      Żubrów oczywiście zazdroszczę, choć jak Was znam, to będziecie wstawać o trzeciej rano i siedzieć w jakiejś budce przy -50C 🙂 To ja wolę pokibicować, a potem zachwycić się zdjęciami, które zrobicie 🙂

  4. Zima w mieście jest funta kłaków niewarta. Dla mnie śnieg i lód to problem. Do wielkiego mrozu podobno można przyzwyczaić się, o czym dowiedziałam się niedawno z książki “Alaska. Świat według reportera” Piotra Kraśko.
    Z całej fotorelacji moją uwagę przyciągnęła abstrakcyjna kompozycja na stawie.

    • Jako dziecko oczywiście bardzo lubiłem zimę. Ale to było dawno temu 🙂 Teraz nienawidzę serdecznie ciemności, mrozu i braku życia za oknem. A jak jest ś-word w mieści i połączy się z pięknym smogiem z kominów oszczędnych rodaków palących śmieci, to już w ogóle jest pięknie.

  5. Grzegorz,
    czytając Twój wczorajszy wpis, przyszedł mi na myśl pewien cytat: “umysły podróżników dzielą się na dwa rodzaje: jedne dlatego, aby wzruszenia i ciekawości doświadczyć, a z kolei czytelnikom ich udzielić, potrzebują widoku rzeczy rzadkich, ogromnych, nowością lub wspaniałością swoją uderzających wyobraźnię, porównać zaś je można do wód leniwych, które przez silne tylko uderzenia w ruch wprawionemi być mogą. Umysły zaś drugiego rodzaju w otoczeniu na pozór najzwyklejszem i powszedniem, wśród zjawisk, które innym wydają się stare i nieme, wynajdują i krzeszą dla myśli i dla fantazyi obfite źródła wiedzy i piękności. Są to instrumenty o strunach licznych i tak wysubtelnionych, że najlżejsze dotknięcie wystarcza, aby śpiewały” (E. Orzeszkowa: Przedmowa do książki pt. “Dolinami rzek. Opis podróży wzdłuż Niemna, Wisły, Bugu i Biebrzy” autorstwa Z. Glogera).

    • Dzięki za piękny cytat 🙂 Czyli, uważasz, że ja jestem ten umysł, który umie lać wodę, w ilościach nieograniczonych i na każdy temat? To dla mnie wielki komplement – serio 🙂 Mam tak od dzieciństwa, lubię to i lanie wody, czy też jak to nazywał Niziurski ‘wpuszczanie w dryf’, nie raz uratowało mi skórę przy tablicy. Na studiach zresztą też 🙂 A teraz trening w laniu również uważam za bardzo ważny i pożyteczny 🙂

      A tak na serio – jesteś fanem leśnych kopytnych – widziałeś filmy z tym gigantycznym stadem na Węgrzech?

      • To, o czym wspomniałeś we wpisie jest nierozerwalną częścią wnikliwego spojrzenia na otaczające nas procesy. Umiesz pisać ładnie o tym, czego nie lubisz, starając się w tym nielubianym doceniać to, co polubić można. Umiesz docenić niepozorne piękno błahych rzeczy. Jeśli czytałeś Glogera – będziesz wiedzieć, o czym piszę.

        Skąd pewność, że jestem fanem kopytnych? Poza przypadkowymi spotkaniami w terenie objętym pracą, nie mam z nimi wiele wspólnego. Raz do roku pojadę posłuchać rykowiska, czasem przez drogę przebiegnie chmara jeleni (choć bez porównania mniej liczebna od widzianej w materiale filmowym z Węgier), czasem w lesie mignie niczym zjawa albinotyczny daniel. Tyle.

  6. Też mi się jakoś, przy czytaniu, przypomniały się niektóre miejsca z dzieciństwa i ich ówczesny urok.
    A zimę zawsze lubiłam i lubię – byle była z tym, zawsze przeze mnie wyczekiwanym, ś-wordem 🙂 Inaczej jest szaro, buro i ponuro 🙁

    • Nostalgia to w małych ilościach dobra rzecz 🙂 Zimę z dzieciństwa wspominam w samych superlatywach. Chociaż pamiętam jeden szokujący moment. Pani w zerówce wyszła z nami na boisko, wzięliśmy do szklanki garść bielutkiego ś-worda, a potem czekaliśmy w klasie jak się roztopi. Roztopił się i powstała ohydna, czarna breja. Życie już nigdy nie było takie samo 🙂

Sorry, the comment form is closed at this time.