lip 212017
 
Drugi dzień w górach bez zwalniania tempa. Kolejna wielogodzinna wyprawa po szczytach i przełęczach otaczających Krynicę. Przemyślenia na temat roli współczesnej techniki podczas górskich wędrówek oraz złośliwości motyli. A do tego kilka nowych gatunków owadów oraz jeden samolot na deser.

Z prawdziwą przyjemnością czytam blogi znajomych poświęcone wędrówkom po lasach. Czytam, podziwiam i… zgadzam się, szczególnie z tymi, którzy piszą o samotnym łażeniu. Z rodziną do lasu można iść na spacer. Jeżeli chce się robić zdjęcia czy szukać nowych gatunków zwierzaków, należy iść samemu. Żadna rodzina nie wytrzyma widoku taty stojącego w rozkroku i z wypiętym tyłkiem nad kępą paproci przez dwadzieścia minut. Bo akurat coś w owej kępie mignęło i trzeba poczekać, bo może to było coś fajnego. Poza tym chodzenie samotnie od razu eliminuje wszelkie konflikty typu “Tata, pić mi się chce!!!”. Trzymając się powyższej zasady rano wybrałem się w góry sam.
Mam oczywiście smartfon, ale na codzień w ogóle nie korzystam z jego możliwości. Służy mi głównie jako telefon i budzik. Naprawdę nie czuję potrzeby kontaktu z fejsbukiem podczas mojej dwudziestominutowej podróży z pracy (w której siedzę przy komputerze) do domu (w którym siedzę przy komputerze). W czasie górskich wędrówek po raz pierwszy wykorzystałem jego możliwości w praktycznym celu. Wchodziłem na jakiś szlak, szedłem sobie kilka kilometrów prosto, albo w bok, zależy co mi się bardziej podobało. Po jakimś czasie patrzyłem na mapie, gdzie jestem, jak daleko odszedłem od bazy i w którą mniej więcej stronę powinienem iść. I do tego celu moja Nokia nadawała się znakomicie, bez niej bałbym się zapuszczać gdzieś dalej w nieznanym kierunku. Wokoło było po prostu pięknie. Góry o niezbyt dużej wysokości, ale dzięki temu całe porośnięte lasem, ze strumieniami, przełęczami i nagłymi przejściami na słoneczne łąki z panoramą aż po horyzont. Co ważne, nie było prawie wcale innych ludzi. Przez kilka godzin spotkałem może z dziesięciu innych turystów. Szedłem, wchłaniałem, co jakiś czas spotykałem jakiś fajny gatunek i po prostu cieszyłem się takim poczuciem wakacyjnej bezczasowości i odprężenia.

Poruszałem się przeważnie gęstym, zacienionym lasem. Jednak co jakiś czas zdarzały się prześwity z jasnymi plamami słońca na roślinach. Były to przymusowe miejsca odpoczynku, bowiem roiło się w nich od różnych owadów, w tym motyli. Niestety, z tych ostatnich najwięcej było całkiem pospolitych dla mnie gatunków, które widuję na codzień w Łódzkim Ogrodzie Botanicznym. Wreszcie trafiła się jakaś odmiana – sporej wielkości motyl o czarno-białym zabarwieniu. Widziałem takiego raz w życiu – w Grecji. Owad nie był specjalnie czujny, wolno podlatywał z liścia na liść, siadając całkiem blisko mnie. Zrobiłem mu satysfakcjonującą serię zdjęć i do mojej kolekcji motyli krajowych mogę dopisać kolejny gatunek – pokłonnik kamilla (Limenitis camilla). Nie byłem do końca zadowolony – było za łatwo. Robienie zdjęć przyrodniczych to czasem sport ekstremalny – przynajmniej u mnie. Co z tego, że sfotografuję jakiś egzotyczny gatunek, skoro sam mi się wepchnął pod obiektyw i siedział jak pluszowa maskotka? Wolę zdjęcia robione jedną ręką, z drugą trzymającą lianę zwisającą nad stumetrową przepaścią. Albo chociaż mentalny odpowiednik takiego opisu. Na wyzwanie nie musiałem długo czekać. Na następnej polanie mignął mi jakiś czerwonawo-brązowawy motyl, co do gatunku którego nie byłem pewien. Mignął i zniknął. Puściłem się w pogoń. Owad pojawiał się i znikał, ja przedzierałem się za nim przez jakieś zarośla, gubiłem go z oczu, znowu się odnajdywał i tak przez ładnych kilkanaście minut. Zawziąłem się i postanowiłem, że muszę mu zrobić zdjęcie. Bo tak. Nieważny był już ani gatunek, ani jego rzadkość, ważny był cel. Przez te kilkanaście minut poprawiłem bardzo mój zasób wymyślonych neologizmów wyzywając motyla w sposób potoczysty i zaskakujący. W końcu nastąpił wielki finał. Przystanąłem przy ścieżce zastanawiając się, co jeszcze wymyśli ten mały gnojek, kiedy nagle motyl zmienił tor lotu, zawrócił w moim kierunku i najzwyczajniej w świecie zaparkował na mojej nogawce. Szach-mat. Co prawda była to “tylko” górówka boruta (Erebia ligea), do widoku której przyzwyczaiłem się już przez te dwa dni, ale sam proces polowania sprawił, że akurat z tej fotografii jestem bardzo zadowolony.

Po pewnym czasie skończyła mi się droga – cóż, zdarza się. Szedłem jakąś wąską ścieżką, która robiła się coraz węższa, aż w końcu zniknęła zupełnie i dalej musiałem iść przez las. Dotarłem do szczytu jakiejś góry, nacieszyłem się widokiem, potem znowu w dół, jakimiś drogami do przewozu drewna z wyrębu i wreszcie stanąłem przed czymś, co od razu mi się bardzo spodobało. Żwirowa droga, kręta i serpentynująca, a mimo tego zachowujące cyrkowe nachylenie. Prawdziwe wyzwanie i radość bycia w górach. Co prawda nogi powoli odmawiały mi już posłuszeństwa, ale warto było spróbować. Częściowo schodziłem, częściowo się zsuwałem, aż w pewnej chwili coś charakterystycznie prysnęło mi spod nóg. Znam takie obrazki z Ogrodu i tylko jeden owad zachowuje się w ten sposób – trzyszcze! Następne pół godziny spędziłem zsuwając się po tej drodze pod bardzo dziwnym kątem, wchodząc na nią z powrotem i zsuwając się ponownie. Trzyszczy było niestety bardzo mało, do tego były ruchliwe (upał i pełnia słońca), ale mimo tych przeciwności udało mi się zrobić kilka dokumentacyjnych zdjęć. Jestem z nich bardzo zadowolony, ponieważ nie są to znane z mojego miejsca zamieszkania trzyszcze piaskowe (Cicindela hybrida) tylko zupełnie nowy dla mnie gatunek – trzyszcze górskie (Cicindela sylvicola). Zrobiłem co mogłem, po czym już bez zatrzymywania zsunąłem się na sam dół drogi. Na zdjęciach poniżej są trzyszcze oraz ich habitat – żwirowa, śródleśna droga.

Nadszedł czas obiadu i powrotu. Po drodze spotkałem jeszcze kilka ciekawych chrząszczy i grzybów, pozachwycałem się widokami i zapachami górskiego lasu. Doszedłem też nad Czarny Potok, który nie był wcale czarny, a poza tym nie było nad nim ani jednej ważki. W ramach rekompensaty sfotografowałem katarski samolot, który przelatywał mi akurat nad głową. Po powrocie sprawdziłem trasę, którą przebyłem – zrobiłem górami prawie 20 km i jestem bardzo zadowolony z efektów tej wycieczki. Jeżeli ktoś myśli, że później odpoczywałem, to jest w srogim błędzie – po obiedzie był etap rodzinny – lody, sanki, deptaki, etc. No i oczywiście słynna krynicka pijalnia wód (Tato, ta woda smakuje jak krew, ohyda!), Kiepura, Nikifor, piękna, drewniana architektura i reszta atrakcji.

  7 komentarzy to “Górskie przemyślenia”

  1. Widzę górówkę, którą widuję na Podkarpaciu, nie tylko w Bieszczadach oraz pokłonnika, którego często widuję w lasach. Często drugim aparatem mąż robi moje dziwne pozy, rozkroki i takie tam. Poza tym dzieci marudzą, bo chcą już do domu. Znam to….

    • Haha, mnie się jeszcze często boją starsze panie – jak nieogolony wyjdę z krzaków albo stoję w dziwnej pozie przy drzewie 🙂 Uroki fotografii przyrodniczej…

  2. Niezmiernie pasjonująca opowieść, przyjemne leśne widoki i bardzo ciekawe owady 🙂
    Ta żwirowa droga między połamanymi drzewami wygląda, jakby powstała z powodu lawiny błota i ogromnej ilości wody.

    • Bardzo możliwe – błota nie brakowało 🙂 W jednym z następnych wpisów wrzucę trochę bardziej “górskich” zdjęć z panoramami, etc.

  3. Wyjątkowo rzadko wędruję sam i nie żałuję, chociażby z tego powodu, że nie mam smartfona, a gŁoś ma :)))) Kiedyś, w podobny do Twojego sposób, zwiedzałem Pieniny i choć bywało różnie (nie miałem smartfona), jeżeli jeszcze kiedykolwiek wrócę w góry, to tylko pozaszlakowo, czyli niestety nielegalnie. Myślę, że tylko w ten sposób można zobaczyć coś ciekawego, a nie tylko pozostałych 38 mln rodaków skupionych na jednym metrze kwadratowym:) PS. Skąd Twój syn wie, jak smakuje krew? :)))

    • No, ale Wy macie przynajmniej całkiem podobne zainteresowania w lesie 🙂 A to rzadkość. Z ludźmi nie było na szczęście aż tak źle – to nie Zakopane. Jeden człowiek na pół godziny, dało się przeżyć. A pytanie z synem bardzo prowokacyjne 🙂 Niestety rzeczywistość jest słabsza – często leci mu krew z nosa i stąd wie.

  4. Niezłe widoki z lasu! A co do pogoni za motylami i owadami w ogóle, to chyba się cieszę że wolę rośliny focić! Przynajmniej stoją cierpliwie w jednym miejscu!

Sorry, the comment form is closed at this time.